Tien-Shan Relacja prasowa 11.08.2007 godz. 23.00
Ruszamy rano z plaży Morza Aralskiego a właściwie z jego oddzielonej groblą części, która wciąż zasilana jest przez rzekę Syrdaryia. Morze Aralskie kilkukrotnie zmniejszyło swój rozmiar w czasie ostatnich dekad. Jest to wynik intensywnej melioracji kraju, rzeki zlewiska tego morza nie dostarczają wystarczającej ilości wody i morze wysycha. Dziś przejechaliśmy 150 km po jego dnie. Dziwne wrażenie robią duże statki stojące w stepie. Znaleźliśmy siedem takich osamotnionych wraków. Spotkaliśmy tez ekipę ludzi, którzy kupili kilka z nich i tną palnikami sprzedając stal. Byli bardzo zdziwieni, kiedy Jurek , przy pomocy wyciągarki , dostał się po trapie na pokład zatopionego w błocie promu. Nam się nie udało, próbowaliśmy dojechać do promu na skróty i... wtopa na maksa. Nie ostatni raz tego dnia Jurka wyciągarka i pomoc Roberta ratuje nas z tarapatów . Przy kolejnym wraku znów zapadamy się w cuchnący czarny muł, pokryty dla niepoznaki cienką warstwą zeschniętego stepowego błotka. Zaglądamy w zakamarki zardzewiałych kadłubów, z których już dawno zabrano wszystko oprócz stali. Czujemy się , jak odkrywcy. Było dziś sporo offroadu. Brzeg dawnego morza, którego resztki majaczą na horyzoncie i które rząd kazachski skazał na całkowite wyschniecie, stanowi wysoki i stromy klif. Około południa wspięliśmy się , aby po kilku godzinach szukania jakiekolwiek drogi do wraków ponownie zjechać w dół. Ponieważ nie ma tu właściwie dróg, każdy pokonuje klif szukając własnej. Klif w tym miejscu był wysoki pocięty przez spływającą wodę wąwozami zamaskowanymi trawą . Jednak wypatrzone przez lornetkę z krawędzi klifu wraki stanowiły takie wyzwanie, że doszło nawet do rywalizacji przy zjeżdżaniu z klifu. Po zjechaniu tez trzeba było nieźle kombinować, żeby nie wkleić aut na błotnisto stepowym dnie wysychającego morza. Nocleg na pastwisku wielbłądów obok jednego z wraków a do towarzystwa ciekawskie skoczki pustynne.
Tien-Shan Relacja prasowa 12.08.2007 godz. 22.30
Zaraz po starcie z obozowiska przy wraku statku , na dnie Morza Aralskiego, zaskakują nas piaskowe wydmy, wśród których sterczy rura wyrzucająca w górę wodę – niewiadomo skąd i po co . Okazja do kąpieli i mycia aut po wczorajszym taplaniu ich w stepowych błotach, wydaje się niepowtarzalna. Po tych radosnych chwilach nadchodzi czas na grupowe rozstrzygniecie dylematu: w którą stronę jechać. Podliczamy zapasy paliwa – jest cienko. Wczoraj autka były wyjątkowo żarłoczne. Nasz LR to udowodnił, stając na wydmie z suchym bakiem , a na dachu tylko 2x20 litrów – nie starczy nawet na powrót prawie 400 km do miejsca, gdzie ostatnio tankowaliśmy. My się jednak nie cofamy. Jesteśmy nad M. Aralskim a musimy się dostać nad M. Kaspijske w jak najprostszej linii. Dróg brak i ponad 1000 km przez step i wydmy. Decyzja: jedziemy do Qualandy, może tam mieszkańcy ugoszczą nas jakaś beczką ropy. Należy tu wspomnieć, ze napotykane po drodze wioski , to osady hodowców wielbłądów, na piaszczystych drogach przez ich ‘centra’ piętrzą się wydmy. Tak właśnie jest w Qualandy , gdzie Adam utknął na wydmie w środku miasta. Z nadzieją spoglądamy na dieslową ciężarówkę Ural zaparkowaną pod jednym z domostw. Pytamy właściciela, czy sprzeda nam ropy, ze śmiechem odpowiada, ze Ural już od dawna stoi suchy. Sytuacja wielce skomplikowana, bo ropy w mieście niet a my na oparach. Uspokaja nas wiadomość, ze 60 km stad, w miasteczku Bozoy jest ropa. Przy naszych skromnych już zapasach damy radę. Pogoda na stepie , po jednym zaledwie chłodnym dniu, wróciła do normy tzn +40. Drobny pył jest wszędzie, po prostu wysypuje się przez drzwi po zatrzymaniu auta. Jeździmy z otwartymi oknami, przynajmniej jest przewiew, a ochrona wnętrza auta przed kurzem w tych warunkach, to abstrakcja. Po drodze do Bozoy napotykamy uwięzioną na wydmie ciężarówkę i nie jest to Kamaz 6x6 tylko zwykła Scania, wioząca silnik do śmigłowca. Waży ten zestaw przynajmniej 19 ton i stoi po osie w piachu pod gorę, mimo tego podejmujemy próbę pomoc. Jurek postanawia sprawdzić czy jego mega mocna wyciągarka da rade wyciągnąć Scanie. ....daje radę!!! Patrzymy z niedowierzaniem, jak maleńki Tomcacik wciąga po piachu Scanie. W dowód wdzięczności dostajemy butelkę cieplej wódki i rozjeżdżamy się w swoje strony. W Bozoy jest ropa – z beczek tankujemy wszystkie zasobniki, każdy minimum 100 litrów, wiec po chwili ropy w mieście już brak. Jeszcze zakupy w sklepiku i dalej zapuszczamy się w step. Wyraźnie oddalamy się od osad ludzkich, nawet hodowcy wielbłądów i ich trzody tu nie docierają. Step jest porośnięty najróżniejszymi gatunkami traw , w niskim słońcu zachwyca nas kolorami i różnorodnością. Szukamy dogodnego dla nas śladu. Mega offroad, koleiny po terenowych ciężarówkach, kępy camelgrass’u, resztki błota po niedawnych opadach. Wydawać by się mogło, ze na stepie drogi ( a właściwie ślady ) są proste. Nic podobnego. Kręcą, rozwidlają się a my dyskutujemy którą pojechać. Step jest pełen uskoków tektonicznych, klifów , stanowiących brzegi prastarych rzek, mórz. Spotykamy tez wysychające błotniste jeziorka, od których lepiej trzymać się z daleka. Jadąc po świeżych śladach ciężarówki trafiamy w końcu do miasta Aktumsyk, gdzie liczyliśmy na dalsze wskazówki, jak dalej przemierzac step. Jest zachód słońca. Z osady pozostał cmentarz, resztki maszyn, betonowe płyty i stercząca w górę rura , z której tryska ciepła woda. Tu zakładamy obóz, mimo że atakują nas miliony owadów. Przy pomocy znalezionych rur robimy wodociąg, Andrzej przyciąga betonową płytę i powstaje w ten sposób komfortowy prysznic. Kąpiele, prania, mycie sprzętów do północy. I byłoby całkiem miło, gdyby nie fakt, że jesteśmy po środku niczego.
Tien-Shan Relacja prasowa 13.08.2007 godz. 24.00
TRZYNASTY PIĄTEK? NIE, PONIEDZIAŁEK.
Problemy zaczęły się od tego, że Adam i Jurek ruszyli dziś przed resztą grupy, nie znając trasy. Zanim cały sznur aut wyruszył za nimi, straciliśmy łączność. Calutki dzień próbowaliśmy śledzić ich ślady na pylistych dróżkach lub w trawie. Oni błądzili a my za nimi. Oni myśleli, że my już dawno pojechaliśmy właściwą drogą ( trudno taką wybrać, możliwości jest wiele i tylko Garmin ma racje ), więc zwiększali tempo. W końcu sami się pogubili. Andrzej tymczasem złapał dwie gumy w ciągu godziny. Nadal wierzy, ze dętki to dobry wynalazek na wyprawie. Dość tego, w środku stepu wyciągamy dętki, wkładamy do felg wentylki, zakładamy oponę na rant, do środka po szklance benzyny i : ognia ! Znany większości osób tylko z teorii sposób zakładania opony na felgę zadziałał idealnie. Jedziemy dalej, a ślady na stepie mnożą się i krzyżują, kręcą i błądzą a my z nimi. W końcu , gdy kolejny ślad zaczyna odchodzić w przeciwnym kierunku, postanawiamy jechać przez step na azymut, co kończy się wpadnięciem w zamaskowany przez trawę rów . My i Andrzej ok., ale Land Rover Seria III Marka i Agi tego nie przetrwała. Diegnoza jest straszna: urwany wieszak prawego przedniego resoru, wyrwane z ramy mocowanie amortyzatora , pęknięty przedni most i mocno zgięta rama. Jesteśmy po środku stepu, żadnej pomocy, w dodatku ciężko o właściwą drogę do Kulsary ( ok. 300 km od nas ), w którym spodziewamy się znaleźć jakieś warsztat. Sytuacja jest zła, ale dzielna załoga Serii nie poddaje się. Walczą pod autem tak dzielnie, ze reszta nie nadąża podawać kluczy i narzędzi. Po dwóch godzinach auto nadaje się do kontynuowania podróży, co jest niewątpliwym sukcesem w tych warunkach. Jadą powoli, w trzy auta, zatrzymują się znowu bo okazuje się że przesunięty przedni most powoduje ocieranie kół o progi. Decydują się odkręcić progi...co zajmuje 3 godziny... my w tym czasie wyrywamy do przodu pozbierać resztę grupy. Docieramy do zaznaczonej na mapie Quaroby, która okazuje się maleńkim domkiem hodowcy wielbłądów. Po kazachsku wytłumaczył nam, że Adam i Jurek już przejeżdżali. Do Kulsary mamy 190 km, jego zdaniem, prostą drogą, na której doliczyliśmy się kilkunastu rozjazdów. Po około 30 kilometrów mijamy kolejną małą wioskę, której mieszkaniec tłumaczy nam drogę, mówiąc że po 12 km spotkamy traktor koszący trawę i spotykamy go po.... 11 km 800 metrach J .
Atakujemy do przodu ostro, wypatrując co chwila śladów bieżnika opon na jakich jadą Adam i Jurek.
Po kolejnych 60 km niespodzianka....cudowna rzeczka z super czystą wodą. To pierwszy taki cud na stepie, nie przepuszczamy okazji do zmycia z siebie kurzu. Pełni nowej energii ruszamy dalej. W miarę zbliżania się zachodu słońca tempo wzrasta, droga momentami jest na tyle równa, ze usypia to naszą czujność. Należy tu wspomnieć, że dwa dni wcześniej , urwaliśmy kolejny przewód hamulcowy ( prawy przód ), który zaślepiliśmy. Każde hamowanie wyrywa więc kierownice z rąk i znosi auto mocno na lewo. Środek naszego śladu to półmetrowy wał ziemi, o który zawadzamy mostami. Teraz nagle trzeba mocno wyhamować – nie udaje się. Do wyboru : dachowanie lub głęboki rów – szybka decyzja i szybujemy swobodnie czekając na spotkanie z ziemią. Spadamy, odbijamy się, jeszcze raz to samo, stoimy. Wciąż na czterech, kręgosłupy tez całe. Jest ok. Test i diagnoza: wszystko działa, tylko pęknięta w dwóch miejscach sprężyna ( jedziemy tak od kilku dni ) obsunęła się o dwa zwoje. Amortyzatory nadal to wytrzymują. Jeszcze po zachodzie słońca, na dnie wyschniętego jeziora, kiedy kolejny raz trzeba zahamować, pojawia się znany już efekt: totalny brak hamulca. I kolejny lot zakończony twardym lądowaniem. Sprawdzamy, który przewód hamulcowy tym razem strzelił. Tylny główny, w nocy na stepie nie zrobimy, mamy 60 km do miasta. Włączamy reduktor i powoli suniemy bez hamulców w stronę Kulsary. Pojawia się ubita droga, którą miejscowi nazywają asfaltem. Koleina miejscami jest wysoka na metr, zrobił ją chyba statek kosmiczny. Dziury gigantyczne. Adam z Grażyną czekają na przedmieściach. Gdy się tam dotaczamy o drugiej w nocy, jeszcze nie śpią. Zapowiada się kolejny ciężki dzień na stepie.
|