Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2009-02-03]
Budapeszt - Bamako. Kolejna edycja przechodzi do historii. Relacja Grzegorza Musiała.
 

Sobota-17.01.2009.
W mroźny, sobotni poranek w Budapeszcie, ponad 250 aut wyruszyło do cieplejszych
rejonów globu. Najpierw "competition" z pewnymi faworytami, których znam z
Caucasian Challenge. Nie mówimy tu o 7 Hummerach z Czech:) Polskie załogi
to piękne Iveco, LCek, LR, Patrol.

W turystyku - ambulans, Marek kamperem, i Tico z Anią i Bartkiem. Ja w węgierskim VW Polo z czerwonym krzyżem na masce (załadowanym medykamentami, podobnie jak Ikarus nr 7, z którym jedziemy).




Niedziela - 18.01.2009.
Właśnie dotarliśmy do Perpignan, jutro na wieczor Almeria i nocny prom. Postaram sie napisać kilka słów, choć zmęczenie prowadzeniem polo przytłacza.Kategoria turystyczna - pierwszy dzień to przejazd z Budapesztu do Wenecji. Klasa „competition” jechała do Brescii. Kolejny dzień to dowód na to, że rajd naturalnie krystalizuje stawkę. Już na początku - większość odpuszcza po pierwszym dniu, widząc zacięcie i ciśnienie oraz to, ile się traci z walorów turystycznych:) Załoga nr 93 - Piotr w Patrolu - bez zdobywania jakiegokolwiek punktu za zadania dojechał ok. 22 do Barcelony - co jest wyśmienitym wynikiem. Jest jednym z przodowników dystansu. Marek Jaźwiecki z kolegą (kamper i discovery) był widziany na autostradzie blisko Meyreuil, gdzie jest oficjalny koniec kategorii turystycznej. My zdecydowaliśmy się jechać dalej, do Perpignan, żeby skrócić kolejny dzień dojazdu i zdążyć na prom (z Meyreuil to 1100 km).
Poniedziałek zapowiada się długi i monotonny. Przejazd przez Hiszpanie na promy - do Murcii i Almerii. Załogi z utęsknieniem czekają na koniec europejskiego odcinka. Przewidujemy spore problemy z przewiezieniem tylu wozów - oraz z granicą.

Warto też dodać kilka słów ogólnych o rajdzie - aby w przyszłości Polacy świadomie podejmowali decyzje. To nie jest Dakar. Ideą rajdu jest i będzie niesienie pomocy, w różnych wymiarach. Dlatego już przed startem ruszył tir pełen darów od uczestników rajdu.
Dlatego mój bagażnik jest pełen glukometrów, a na tylnim siedzeniu spoczywa autoklaw i zabawki. I tak jest prawie w każdym aucie.
Warto też wiedzieć, że kategoria "competition" to nie jest rajd na czas, czy zdobywanie pieczątek - to zadania, gdzie bardziej pracuje się głową - a samochód to tylko dojazd.



Poniedziałek - 19.01.2009.
Pozwoliliśmy sobie na odrobinę snu. Jak się łatwo domyślić, zemściło się to na nas wieczorem, celem bowiem była Almeria i prom odpływający o 23 (załadunek 22). Wyjazd o 10 to była śmiała i głupia decyzja. Perspektywa przejechania naszym superPolosuper 1000 kilometrów w krótkim czasie, nie nastrajała nas optymistycznie. Ale cóż zrobić - jedziemy. Jedynym pozytywnym akcentem są piękne widoki wokół autostrad, ale ile można. Robimy krótkie przerwy na dolanie oleju (270 tys. km to sporo nawet dla VW;). Udaje się - docieramy do portu Almeria o 21.30. Piotr w Patrolu, Jurek z Iveco i chłopaki z LC też już są. Ładujemy się na olbrzymi prom i odbijamy od brzegu starego kontynentu. Jest wreszcie czas na relaks. W barze spotykamy kolegę z Niemiec - Thomasa - wielokrotnego uczestnika BB, z którym miałem przyjemność podziwiać Kaukaz we wrześniu.

Ten dzień nie był ciekawy, ale jak każdy inny niesie za sobą jakąś nauczkę dla "potomnych". W rajdach typu „Budapeszt-Bamako” lub „Caucasian Challenge” roadbook to pomoc. Jeśli uważasz, ze wyznaczona droga, prom, nocleg nie pasują do Twojego wyobrażenia podroży - rób po swojemu, opłaci się. My, jako "turystyk", mieliśmy brać prom z Murcii - następnego poranka. Pojechaliśmy kawałek dalej - do Almerii na nocny prom - wraz z czołówka kategorii "racing". I nie żałujemy!



Wtorek - 20.01.2009.
Promem bujało niemiłosiernie, wiec trudno było mówić o solidnym śnie. Dobijamy do portu Nador. Sprawny wyjazd z promu i jesteśmy wszystkimi kołami na Czarnym Lądzie. Wrażenia? Zdziwienie - leje deszcz i jest dość chłodno. Ustawiamy się w grupie kilkudziesięciu samochodów i wywieramy presje na celnikach - z pozytywnym skutkiem. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy pod wszelkiej maści bankami i wymieniamy euro-walutę na lokalne pieniądze. Przejaśnia się wiec dość sporym konwojem ruszamy na południe. Dziś "racing" ma sporo punktów po drodze wiec udaje nam się prowadzić stawkę, jadąc swoim tempem na południowy zachód Maroka. Peleton się rozjeżdża, my jedziemy w grupie z Thomasem i załogą Travel-Channel. Po około 7 godzinach jazdy, nasi towarzysze decydują się zostać w
oficjalnym campie, w małej miejscowości Merzouga. My udajemy się na zachód - odwiedzić kolejnego kolegę z „Caucasian Challenge” - portugalskiego obieżyświata Joao, który od blisko 10 lat mieszka w Maroko. Widoki piękne, egzotyczne, drogi zmienne - od nowego asfaltu do wyrw na cale kolo „polówki”. Zbliżamy się do gór Atlas, z lekką obawą o to czy mały VW da sobie rade. Daje, aczkolwiek powoli - temperatura silnika przekracza zdrowe granice. Maroko pokazuje nam za to afrykańska zmienność - zaczyna się chmurzyć, pada grad i w końcu wjeżdżamy w śnieżyce. Morale upada, gdy po awarii silnika dmuchawy musimy w śniegu i gradzie jechać z otwartymi oknami. W takich momentach zawsze przypomina mi się, jak ważny jest dobór towarzysza niedoli. Huba, węgierski przyjaciel ma dość ugodowy charakter. Ale dochodzi do małych spięć, na które znajdujemy sposób - puszczamy sobie wzajemnie kwiecistą wiązankę po polsku i węgiersku, rozumiejąc co mocniejsze słowa. Atmosfera czysta po 5 minutach. Późnym wieczorem dobijamy do miasta Ouarzazate, gdzie czeka na nas Joao. W międzyczasie dowiadujemy się, że większa część "turystyka" utknęła w Murcii - ze względu na warunki pogodowe promy nie kursują! Oprócz nieocenionych wrażeń ze wspólnego wieczoru z Joao, zyskujemy dodatkowy dzień na naprawy, maile itp. Zostajemy tu jeszcze dzis wieczorem - bo pogoda nie pozwala spokojnie myśleć o namiotach na oficjalnym kampingu 90 km stąd. Nawet w hotelu, w którym  przebywamy jedynym źródłem ciepłego powietrza jest kllimatyzator. Wieje okrutnie.



Środa - 21.01
Kolejny poranek w Ouarzazate nie przynosi niestety zmiany pogody. Z racji tego, że mamy jeden dzień przewagi nad innymi załogami (zamknięte drogi w Atlasie), ze spokojem zwiedzamy miasto, robimy zakupy na targu. Niestety, wiatr zmienia nasze plany przejechania się quadami po pustyni. Na dzisiejszy wieczór zaplanowany jest camping w Ait-Bennadou – wiosce, która jest częścią dziedzictwa UNESCO. Kontrolnie jedziemy tam po południu, kilka fotek i powrót. Oczywiście – nikt nie dojechał, policja zawróciła ich z gór i puściła głównymi drogami do Marrakeszu. Sami nie mamy zamiaru tam nocować, więc wracamy do Ouarzazate do hotelu. Powoli zaczynamy myśleć, co będzie dalej – na ile pogoda popsuje plany nam i innym załogom. Mamy kontakt z polskimi załogami które jada w kategorii wyścigowej, powoli, ciężko – ale do przodu, bez awarii i wypadków. Wypadek ma za to pilotka dotychczasowych monopolistów na wygrywanie BB – ale mimo skręconej nogi dalej walczą o punkty.



Czwratek - 22.01 to przejazd do Tatooine (tak, tak, cos dla fanów Star Wars, co będzie widać na fotkach w galerii). Z Ouarzazate to ponad 700 km wiec jest co robić. Marokańskie drogi są bardzo dobre, czasami nużą długie proste ale widoki są przepiękne. Pogoda się poprawia, mniej wieje, jest znacznie cieplej. Polo spisuje się nieźle, choć wzrasta zużycie oleju. Na głównych drogach doganiają nas teamy jadące z Marrakeszu. Maroko jeszcze nas nie nudzi, dystanse olbrzymie, ale różnorodność krajobrazu pozwala przyjemnie pokonywać kilometry małym dieselkiem.
Dojeżdżamy około 22. Nasi przyjaciele z Busa o numerze.7, którzy dojechali tam z wybrzeża, organizują dziś imprezę „Star Wars” więc wita nas grupa przebierańców. Powoli camp się rozwija, dojeżdżają nowe załogi – ok. 2 w nocy dostojnie dobija Tico z Anią i Bartkiem na pokładzie.


Piątek - 23.01
Dziwne to uczucie, kiedy wychodzi się rano z namiotu i widzi dookoła iście księżycowy krajobraz. Dość sprawnie się pakujemy i ruszamy, wymieniając kilka zdań z Tico. Przed nami 860 kilometrów do celu – dzikiego campingu przy Zwrotniku Raka. Brzmi fajnie – wjechać w końcu oficjalnie w tropiki. Trasa wiedzie newralgicznymi rejonami Zachodniej Sahary, kontrolowanej przez wojsko Maroka. Dlatego też częste są patrole na drodze (kończone oczywiście „petit cadeau”) nie dziwią, podobnie jak cudownie niska cena paliwa. Wreszcie zaczyna się robić ciepło, a  poza drogą prawdziwa pustynia. Celowo wybraliśmy mniej oficjalna trasę, omijając Smarę, gdzie przez kilkaset kilometrów widok jest taki sam.  Późnym wieczorem GPS pokazuje nam, że docieramy do celu. Fajnie, tylko stoimy na poboczu, mając koordynaty 1,5 km na prawo, za dość głębokim rowem i w otchłani ciemności. Decydujemy się na powolny zjazd po piaszczystej, wyboistej drodze, dojeżdżamy do grupy błądzącej po ciemku. W końcu wybieramy miejsce, rozbijamy namiot i oglądamy kolejne samochody walczące z drogą.

Sobota - 24.01
Ta noc była wietrzna, ale ciepła. Rano z namiotu widzimy Mana, Unimoga i kilka małych 4x4 wbitych w piach po klamki. Okazuje się, że pojechali kilka metrów na lewo od naszej ścieżki i utknęli na dobre. Najpierw Unimog, później pomagający mu M.A.N i reszta. Obserwujemy przez chwilę walkę ale wiele nie pomożemy. Pakujemy polo, kluczyk do stacyjki i…..nic.
To znaczy kręci, ale nie odpala. Ewidentnie nie dostaje paliwa. Udaje nam się w końcu go uruchomić, trwa to dwie godziny..
Po czasie dowiadujemy się, że odkopywanie samochodów trwało kilka godzin, a zakończyli ją lokalesi – bez sprzętu, bez 4x4 ale z nieocenionym doświadczeniem jazdy po piachu i wybrzeżu.
Dziś mierzymy w Nouadhibou – to już Mauretania, wiec czeka nas granica – ponoć ciężka, monotonna, skorumpowana. Większość trasy pokonujemy już w 2 samochody – Tico przyłącza się do nas. Na granicy idzie sprawnie – 2,5 godziny i jesteśmy w Mauretanii. Po drodze zakopujemy się wprawdzie na ziemi niczyjej – ale wspólnymi siłami wydobywamy nasze małolitrażowe wyprawówki.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Nouadhibou, gdzie czeka nas wojskowa eskorta na miejsce campingu. Po drodze widac, jak inna od Maroka jest Mauretania – dużo uboższa, bardziej surowa ale tez bardziej zróżnicowana.

Niedziela - 25.01
Zatłoczony camping z zadziwiająca cierpliwością wysłuchuje piłowania naszego silnika o poranku. Ostatecznie pożyczamy ręczną pompkę i dzielnie tłoczymy „olej napędowy” z filtra. To pewne – musimy kupić nowy filtr i zapewne kilka gumowych wężyków.

Dziś jest ten dzień, kiedy to mogę śmiało napisać – brak mi tu mojej Toyoty albo jakiegokolwiek sprawnego 4x4. Musimy odpuścić dojazd do dzikiej plaży (na niektórych mapach zwanej już B2 Beach od nazwy rajdu). Za dużo kopnego piachu, za dużo zdradliwych dziur, za gorąco na długą walkę.

Jedziemy więc o jeden odcinek dalej – do Nouakchott normalną drogą. Szczęśliwcy dołączą do nas jutro, jadąc 180 km po plaży. W hotelu jesteśmy mocno zaskoczeni ceną. Po godzinie negocjacji udaje się zbliżyć do granicy rozsądku, ale i tak pozostaje mocny niesmak. To kolejny dowód na to, że roadbook należy traktować trochę z dystansem, ażeby nie było kolejnej edycji „w imię prawdy”;)W Nouakchott spędzimy co najmniej 2 dni. Jest upalnie, ale przyjemnie – miasto ma ciekawy koloryt. No i jest Internet – demon prędkości to to nie jest ale wystarcza.

Poniedziałek - 26.01
Korzystamy z dnia wolnego próbując naprawić Volkswagena. Oczywiście niemożliwością jest znalezienie filtra paliwa do polo, za to dostajemy propozycje wymiany pompy i filtra na system ze starego Peugeota. Zgodzilibyśmy się gdyby nie cena - 100 euro. Mechanik z rozbrajającą szczerością przyznaje, że generalnie mało ma roboty, a poza tym nie ma już Dakaru i wszyscy na tym cierpią. Trudno, nie wydamy 1/8 wartości samochodu na coś tak trywialnego. Metodą ręczno-ustną da się odpalić naszego potwora.

Dzień upływa leniwie - na rozmowach z rodakami, wspólnych naprawach - polonez mocno ucierpiał, padło mocowanie amortyzatora, cewka, alternator. Zaprzyjaźniony Hyundai stracił skrzynie biegów - w kilka godzin znajdujemy zamiennik. Dowiadujemy się, że Marek z kolegami padł ofiarą europejskiej rzeczywistości - w Barcelonie podczas wymiany koła zostali okradzieni z dokumentów i pieniędzy - ich przygoda skończyła się wiec tam. Wspólnymi siłami walczymy ze srogim mauretańskim prawem - zakazem sprzedaży alkoholu - ze wszelkich zakamarków samochodów wydobywamy co ciekawsze płyny. Z utęsknieniem czekamy na opuszczenie tego srogiego, dziwnego i drogiego kraju.

Wtorek - 27.01
Można powiedzieć, że dość mocno się zgrupowaliśmy z rodakami. Iveco odpuszcza kategorie "competition" i dołącza do nas, głównie z powodu dość niepokojących awarii. Generalnie okolice hotelu w Nouakchott przypominają jeden wielki serwis. Pojawia się nawet auto po dachowaniu, nie wspominając cieknącej miski olejowej tico, urwanego amortyzatora w polonezie czy tez naszego polo, które po prostu nie lubi startować o poranku.
Wyruszamy w kierunku Kiffy na "zaprzyjaźniony" camping. Oficjalnie na stronie Budapestbamako.org widnieje Mbout jako miejsce dzisiejszego noclegu, jednak jest to tylko zasłona dymna. Nie są to bezpieczne okolice, o czym świadczy liczba kontroli wojskowych - w końcu to region zeszłorocznej tragedii. Dzisiejsza droga jest ciekawa, mimo że niebezpieczna również ze względu na charakterystykę jezdni - dużo wzniesień, zdradliwych zakrętów. Za oknem piaski pustyni ustępują miejsca sawannie, co jest miłą odmianą.

Dojeżdżamy na camping, dzisiejsza noc spędzamy wspólnie z "racingiem". Wszystkie polskie załogi zasiadają razem w celu wymiany doświadczeń, wrażeń na temat organizacji (lub jej braku) i licytacji usterek. Dowiadujemy się, że wypadkowi ulegli motocykliści - koledze z Rumunii nic się nie stało ale odcinek kończył jego motorem Alek. Gorzej z bardzo sympatycznym Estończykiem, który jest operowany w Kiffie. To nie koniec złych informacji - w Tangerze zostaje okradziona ciężarówka z naszymi darami.

Środa - 28.01
O poranku (o dziwo polo odpaliło dość sprawnie!) wojsko ustawia nas w kolumnie i pod eskortą odjeżdżamy. Już na campingu załatwiamy pieczątki wyjazdu z Mauretanii i sprawnie jedziemy dalej. Obie kategorie maja dziś jeden z trudniejszych odcinków terenowych. Jak się łatwo domyśleć, nie możemy się na niego porwać polo, tico czy polonezem. Dodatkowo ambulans godnie zastępuje naszego polo - i Kiffe opuszcza na sznurku za iveco. Upał staje się nie do wytrzymania, droga jest nieciekawa, prowadząca przez bardzo biedne wioski. W jednej z nich poddaje się klapa bagażnika holowanego poloneza - zbieramy po drodze wszystkie bagaże, dość sprawnie ubiegając lokalesów. Chłopcy decydują się zostać i spróbować naprawić karetkę, bo jazda na sznurku staje się niemożliwa - szczególnie po incydencie z utratę hamulców i uderzeniem w dom.
Decydujemy się jechać jak najbliżej Bamako jak się da, a przede wszystkim wjechać do Mali. Idzie sprawnie, popołudniem docieramy do wioski, która wskazana jest jako miejsce najbardziej potrzebujące naszej pomocy. Organizatorzy znaleźli tu starszą, bardzo energiczna Angielkę, która całkowicie oddała się pomocy organizowania edukacji w tym rejonie. Zaprasza najbiedniejsze rodziny, którym dajemy to co wieźliśmy przez te wszystkie kilometry. Znajdujemy typowy afrykański hotel, od ulicznych kucharzy kupujemy jedzenie. Jutro Bamako!

Czwartek i piątek - 29 -30.01
Wygrałem zakład - rano przed hotelem był polonez - lokalni mechanicy pomogli. Wyjeżdżamy więc sprawna (w miarę) kolumną w kierunku stolicy Mali. Kraj nas zachwyca, jest bardzo inny niż Mauretania. Pomijam fakt, że można kupić piwo ale też ludzie są zupełnie inni, mniej nieufni, bardziej uśmiechnięci i wdzięczni. Samo Bamako to dla wielu też szok, po tym co widzieli w Nouadibhou czy Nouakchott. Wiele banków, luksusowe hotele. Jeden z nich jest naszym oficjalnym celem ale z racji tego że mamy lekkie rozeznanie w okolicy znajdujemy świetne miejsce za znacznie rozsądniejsze pieniądze. Przed wyznaczonym hotelem odbywa się giełda, której nie powstydziłyby się Słomczyn czy Poznań. Wszystko da się sprzedać - Poloneza, Tico, gaśnice, trapy, trójkąt, lodówkę, namiot.
Dwa dni poświęcamy na załatwianie formalności, zakupy biletów i odnalezienie się w organizacyjnym, afrykańskim zamęcie. Lekko też naprawiamy VW, przygotowujemy do oficjalnego przekazania klinice.


Sobota - 31.02
Dziś wieczorem oficjalne zakończenie i wyniki klasy "racing", która kończy wczesnym popołudniem. Impreza dość kontrowersyjna, bo wyniki chociaż mnie nie zaskoczyły, wzbudziły sporo emocji. Uczestnicy nie oszczędzają organizatora, szczególnie team VW Touarega, który sklasyfikowany jest na 2 miejscu. Zdobyli więcej punktów ale po sczytaniu zapisu GPS okazało się że kierowcy mieli bardzo ciężka nogę w miejscach gdzie było to surowo zabronione – np. w małych wioskach w Mauretanii.
Oficjalnym zwycięzca zostają Butor i Miklos "4finger" - dość dobrze ich znam z kilku innych rajdów. Jechali po zwycięstwo, świetnie przygotowaną Toyotą HDJ 80, a wysokie ciśnienie Butora pomogło.
Są nagrody specjalne - za niski budżet, za najbardziej charytatywny wyjazd. Jedna z nich, za pomoc poszkodowanemu motocykliście, dostaje członek polskiej załogi Climatic - Alek.

Kolejne B-B przechodzi do historii - ta edycja była największą, ale też ostatnią organizowana przez Androsza. Od przyszłego roku będą zmiany i to dość spore.
Zapraszam do dyskusji na forum, chętnie podpowiem czego się spodziewać, czego nie, czym i jak jechać.

pozdrawiam z Casablanki
Grzegorz Musiał

 

 








 

<< powrót


KOMENTARZE Tylko zalogowani użytkownicy mogą
rozpoczynać nową dyskusję.






X