„Po
co ci to sędziowanie? Przecież nawet nie zobaczysz rajdu”
Noc z soboty na niedzielę, grubo po
północy. Właśnie wróciłam do domu z Polskiego Safari. Patrzę w
lustro, a tam zakurzone włosy, wysuszona na wiór twarz i
podpuchnięte oczy – istny obraz nędzy i rozpaczy. Ale też obraz
szczęśliwego człowieka, bo ta gęba w lustrze uśmiecha się sama
do siebie. A w głowie wciąż mam widok innych uśmiechów – też
zakurzonych, też zmęczonych zawodników i uczestników Polskiego
Safari oraz wybitnie sympatycznych sędziów, z którymi przyszło mi
współpracować na tym rajdzie.
Już kilka razy słyszałam: „Po
co ci to sędziowanie? Przecież nawet nie zobaczysz rajdu”.
No, może i nie zobaczę, ale za to będę jego częścią. Malutką
co prawda, ale mimo wszystko dość istotną. Bez sędziów wszak
rajd się nie odbędzie. Zaś z takimi perfekcyjnymi, a zarazem
przemiłymi sędziami, z jakimi miałam ogromną przyjemność
współpracować na Polskim Safari, rajd nie tylko się odbywa, nie
tylko się udaje, ale także jest prawdziwą sędziowską frajdą. Z
czysto dziennikarskiego punktu widzenia natomiast wcielenie się w tę
rolę daje wspaniałą możliwość zdobywania informacji o tym, co
dzieje się na trasie z pierwszej ręki, bo od tych, którzy w tym
rajdzie walczą. Wystarczy tylko przy wypisywaniu kart drogowych
wsadzić głowę do rajdówki, czy pokręcić się między
czekającymi na swój wjazd na PKC motocyklistami i quadowcami. To,
co jednak dla mnie najważniejsze, to możliwość czucia atmosfery
rajdu, a ta na rajdach terenowych jest wyjątkowa. Mimo zmęczenia,
praktycznie każdy z zawodników i uczestników znajduje siłę na
serdeczny uśmiech i chwilkę rozmowy. Reszty zaś można się
dowiedzieć z wyników online – wiadomo wtedy, komu gratulować, a
kogo zagrzewać do walki.
Dziennikarski obowiązek nakazuje mi
teraz na chwilę odłożyć na bok osobiste wspomnienia, by
przypomnieć kilka istotnych informacji o rajdzie. Polskie Safari, ku
zdziwieniu wielu osób, zorganizowane było w Warszawie. Wbrew
pozorom w tym uważanym za betonową pustynię mieście organizatorom
(Grupa 4x4) udało się znaleźć tereny odpowiednie do rozegrania 4.
rundy Rajdowych Mistrzostw Polski Samochodów Terenowych, Rajdowego
Pucharu Polski Samochodów Terenowych oraz Pucharu Polski w Rajdach
Baja.
„Będzie lało” – spoglądając w niebo
stwierdza Bartek, z którym wspólnie pracujemy na PKC wjazdowym na
BK w piątek. Miał rację, lało. „Zobaczysz, na prologu też
będzie padać, tradycja taka” – tym razem ja
przepowiadam pogodę. I również trafiam w dziesiątkę – na
prologu musi lać. Nawet wtedy, gdy rozgrywany on jest na
nadwiślańskich błoniach w centrum Warszawy. A skoro mokro, to i
ślisko. Pokonywana dwukrotnie 1,5-kilometrowa pętla potrafiła
sprawić problemy, sama widziałam. Nie widziałam natomiast
efektownej jazdy na dwóch kołach załogi Hubert Odejewski /
Dominika Odejewska (na szczęście fotografowie zdążyli te
akrobacje uchwycić), ani też dachowania załogi Rafał Romaldowski
/ Monika Mikiel (widziałam natomiast efekty na PKCu wyjazdowym z
serwisu). Gdy wszystkie załogi wieczorem opuściły serwis, a wraz z
nim mnie i mojego towarzysza, drugiego z Bartków, z którymi miałam
przyjemność tego dnia pracować, pierwszy dzień rajdu można było
uznać za dokonany. Poprawka – dokonany dla zawodników, ale nie
dla sędziów. Trzeba było bowiem przygotować się do następnego
dnia. Maciek, który był na tym rajdzie moim bezpośrednim szefem,
opiekunem i „dobrym duchem”, zapakował w samochód mnie i całą
górę sędziowskiego sprzętu, aby ten zestaw dostarczyć do
Rembertowa, gdzie miał czekać w gotowości na sobotę. W sobotę
natomiast nas wszystkich – zawodników, uczestników i sędziów –
czekał bardzo intensywny dzień w Rembertowie. Tam bowiem rozgrywała
się główna część rajdu w postaci odcinka specjalnego na
tamtejszym poligonie. Odcinek ten pokonywany był trzykrotnie, zaś z
przejazdu na przejazd ubywało pojazdów, które docierały na
przegrupowanie, z którego mój wesoły kompan Piotr i ja
wypuszczaliśmy je na dojazdówkę do oesu. Na naszym PKCu zgodnym
chórem zawodnicy i uczestnicy mówili: „Ciężka i strasznie
dziurawa trasa – urywa głowy i łamie kręgosłupy”. No,
ale przecież nikt nie mówił, że będzie lekko. I choć nie było
lekko, to było mnóstwo uśmiechów – coraz bardziej zakurzonych i
coraz bardziej serdecznych.
PPRB
Pierwsze uśmiechy serwowali mi
motocykliści, quadowcy i załogi UTV, gdyż to właśnie zawodnicy
startujący w Pucharze Polski w Rajdach Baja jako pierwsi wyruszali
na trasę Polskiego Safari. Pomimo tego, że na PKCu panowała iście
towarzyska atmosfera, to na odcinkach specjalnych rozgrywała się
pomiędzy nimi prawdziwa wojna, dosłownie o każdą sekundę.
„Kolega, z którym się ścigałem (Wojciech
Zambrzycki – red.), skończył rajd z zaledwie 17-sekundową
stratą do mnie” – opowiadał mi motocyklista Michał
Zoll, który użyczył mi transportu pod Pałac Kultury. Ci panowie
wywalczyli sobie 4. (Zoll) i 5. miejsce (Zambrzycki). Zdecydowanym
faworytem w stawce motocyklowej był natomiast dakarowiec i zdobywca
tytułu Mistrza Świata Juniorów FIM , Jakub Piątek. Kuba
potwierdził swoją mistrzowską formę i wygrał wszystkie 3
przejazdy sobotniego odcinka, a tym samym został motocyklowym
zwycięzcą Polskiego Safari. W dodatku okazał się bardzo
sympatycznym młodym chłopakiem – nie poskąpił mi uśmiechu,
pozowania do fotki, a także ekskluzywnego komentarza do świeżo
zdobytego zwycięstwa, udzielonego podczas wypisywania karty
drogowej: „Ten rajd pojechałem treningowo moją dakarówką
i był to naprawdę bardzo dobry trening. Z przejazdu na przejazd
trasa była coraz cięższa, było też z kim się ścigać. Fajnie,
że udało się zorganizować rajd w Warszawie, z metą w samym
centrum. W tym roku miałem już okazję stać na najwyższym stopniu
podium pod piramidami, a teraz stanę pod Pałacem Kultury. Bardzo
miła jest też atmosfera rajdu”. Tę miłą atmosferę
mogę w 100% potwierdzić. Wyjątkowo towarzyska była ona właśnie
wśród tej grupy zawodników. Oczekując na swój wjazd na nasz PKC,
robili oni sobie niemalże piknik na trawie. To oczekiwanie to także
okazja do grupowej fotki. Uśmiechów natomiast wśród
motocyklistów, quadowców i załóg UTV było co nie miara. W tej
grupie zdecydowanie brylował jeden z quadowców, rajdowy weteran,
Józef Guzy, który dla każdego miał nie tylko uśmiechy, ale i
dowcipy, a dla „młodzieży” także liczne rady i wskazówki.
Nie będę ukrywać, że boję się
motocykli i quadów, a i UTV nie wzbudzają mojego zaufania. Tym
bardziej podziwiam zawodników, którzy tymi pojazdami ścigają się
w rajdach. Szczególną uwagę więc zwróciłam na panie startujące
w PPRB. Asia Modrzewska – spokojna, cicha riderka o nieco
egzotycznej urodzie i walecznym sercu. Kasia Bąk – ciągle
uśmiechnięta motocyklistka z burzą ognistych włosów. Na nasz PKC
podjeżdżała pod koniec stawki, ale wcale nie była z tego powodu
smutna. „Czemu Cię tak na koniec wyrzucili?” –
spytałam Kasię, choć doskonale znałam odpowiedź. „Chyba
mnie nie kochają…” – odpowiedziała z przymrużeniem
oka. Akurat! Nigdy w to nie uwierzę! Nota bene wraz z moim
towarzyszem Piotrem stwierdziliśmy, że te panie, choć
rozczochrane, ubrudzone i uprawiające raczej niezbyt kobiecy sport,
za to z promiennymi uśmiechami są o wiele bardziej kobiece niż
wymuskane kobiety w szpilkach i z pełnym makijażem. Makijażu
zupełnie nie potrzebuje prześliczna Kaja Wojnar, która zasiada na
prawym fotelu UTV prowadzonego przez własnego ojca, Waldemara.
Z
kolei dla młodziutkiej Agaty Stefaniak najlepszym „strojem” jest
jej różowy quad. Agatą wybitnie się zainteresowałam, bo do tej
pory nie potrafię zrozumieć, skąd w tak drobniutkiej dziewczynie
tyle siły do ujarzmiania kilkusetkilogramowej maszyny i tyle woli
walki. Słowo daję, że Agatę można by wziąć za nastolatkę,
choć ma już 20 lat. To wrażenie potęguje zdecydowanie dziewczęcy
kolor jej pojazdu. Różowy quad Agaty od razu budzi skojarzenia z
maszyną jednej z nielicznych kobiet na Dakarze, Camelii Liparotti.
Młodziutka Polka też marzy o Dakarze, choć realistycznie ocenia:
„Może za jakieś 5 lat… Muszę najpierw ostro potrenować”.
Ostrych treningów natomiast zupełnie się nie boi, to prawdziwa
fighterka. W Polskim Safari startowała świeżo po leczeniu
złamanego obojczyka: „Na dziurach trochę boli, ale staram
się o tym nie myśleć, po prostu jadę swoje” – szacun,
dziewczyno! Z takim podejściem to i Dakar nie będzie Ci straszny. A
ja już widzę, jak Rafał Sonik nosi Cię na dakarowej mecie na
rękach, jak w styczniu Paulę Goncalves.
RMPST
Po „lekkiej kawalerii” na PKCe
docierały załogi startujące w Rajdowych Mistrzostwach Polski
Samochodów Terenowych. Mimo tego, że walczą o najwyższe trofeum w
rajdach terenowych, mimo tego, że posiadają licencje, czyli znają
regulaminy i wszelkie przepisy rajdowe, to atmosfera wśród tych
załóg jest luźna, towarzyska i wesoła. Tacy są też w stosunku
do sędziów – wyluzowani i uśmiechnięci. W zdecydowanej
większości, bo zdarzały się przypadki, że ktoś najwidoczniej
nie wiedział, że sędzia to nie wróg i że to sędziowie służą
zawodnikom, a nie odwrotnie. Ten problem zaobserwowałam głównie u
zawodników, którzy w cross country są nowicjuszami, a częściej
można ich spotkać na rajdach płaskich (przypadek?). Jednak i na
nich zadziałały zasady: „z kim przestajesz, takim się stajesz”
oraz „uśmiech za uśmiech” i przy kolejnych spotkaniach było
już całkiem miło. Cross country zmienia ludzi, słowo daję! Weźmy
na przykład Arona Domżałę: on również miał na swoim koncie
całkiem niezłą karierę w rajdach płaskich, gdy podczas Polskiego
Safari zadebiutował za sterami terenówki (dakarowe BMW Piotra
Beaupre, który zresztą w Warszawie osobiście doglądał swojego
pojazdu i jego załogi). Ogólnie cichy i skromny chłopak, a tu
jakiś taki wręcz podejrzanie zadowolony. Zapytałam więc: „Jak
Ci się podoba w cross country?” W tym momencie uśmiech
Arona poszerzył się do granic możliwości, a odpowiedź była
wręcz oczywista: ”Fajnieeee!!!” Natomiast pilota
Arona, Irka Pleskota, widywałam już na rajdach płaskich – zwykle
skupionego i poważnego i taki też był jeszcze w piątek. A już w
sobotę wzajemnie się do siebie uśmiechaliśmy, a nawet
zamieniliśmy parę słów. Trzymałam więc mocno kciuki za
chłopaków, żeby te uśmiechy zachowali aż do mety, jednak nie
udało im się do niej dojechać. Nie miałam więc okazji zapytać,
jak było – zapytam na którymś kolejnym rajdzie terenowym. Bo na
bank się jeszcze kiedyś w takich okolicznościach przyrody
spotkamy. Przecież offroad uzależnia.
Bardzo czekałam na uśmiechy Mirka
Zapletala i Maćka Martona, ale już BK rozwiało moje nadzieje.
Hummer z numerem 101 nie stawił się na naszym PKCu przed BK, a
dziewczyny z biura zawodów potwierdziły moje obawy, że tej załogi,
mimo zgłoszenia, w rajdzie nie zobaczymy. To jednak nie zmieniało
faktu, że walka o prymat w RMPST w Polskim Safari będzie zacięta i
rozegra się głównie między trzema załogami – liderami
klasyfikacji, czyli Pawłem Molgo i Januszem Jandrowiczem w Hiluxie,
Piotrem Białkowskim i Bartkiem Momotem w Hummerze oraz Marcinem
Łukaszewskim i Magdą Duhanik w BMW GPR Seria 1. Ci ostatni – nota
bene moi krajanie – borykali się przez ostatnie 3 rajdy z
problemami z autem. Zaczęło się pożarem na Baja Carpathia, a
kolejne dwa starty tej załogi (w Mistrzostwach CEZ na Węgrzech oraz
na Baja Czarne) przekreśliły następstwa tamtej przygody. Zapytałam
Marcina jeszcze przed startem Polskiego Safari o kondycję auta:
„Cała elektryka przejrzana, to, co trzeba, wymienione, więc
już powinno być dobrze” – odpowiedział. A skoro tak,
to można było przypuszczać, że to właśnie Marcin i Magda będą
triumfować w Warszawie. Wobec tego życzyłam im tylko… spotkania
pod Pałacem Kultury. Zgodnie z moimi przewidywaniami do tego
spotkania doszło – były gratulacje, pogawędki, uśmiechy,
pamiątkowa fotka itp., itd. Kolejne pucharki trafiły do Olsztyna.
A
co z aktualnymi liderami RMPST? Ano tytuł swój po Polskim Safari
Paweł Molgo i Janusz Jandrowicz utrzymali, pomimo tego, iż ostatni
raz uśmiechali się do mnie na wyjeździe z parku zamkniętego. Na
pierwszym sobotnim przegrupowaniu z niepokojem zwróciłam uwagę, że
„kosiarki”, czyli biało-zielono-czerwonego Hiluxa brak wśród
aut czekających na wjazd na nasz PKC. Pomyślałam sobie, że tylko
jakaś poważna awaria mogła Pawła i Janusza wyeliminować z gry,
bo przecież takie drobnostki, jak np. dachowanie nie są w stanie
ich powstrzymać. Moje przypuszczenia potwierdzają zawodnicy,
których wypytałam o powody nieobecności NAC Rally Team na
przegrupowaniu. Obecni byli natomiast bardzo sympatyczni panowie z
czarmo-biało-czerwonego Hummera, czyli Piotr Białkowski i Bartek
Momot. No to już wiem, że to oni staną na podium pod PKiN, a
konkretnie na stopniu z numerem 2. Zerkam na wyniki online – zgadza
się. Muszę natomiast przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem
nie tylko przemiłych uśmiechów Piotra i Bartka, ale przede
wszystkim ich jazdy, bo wygłodniały rajdowej rywalizacji (znaczy
cisnący na maxa) Marcin Łukaszewski „objechał” ich tylko na
niespełna 3 minuty, czyli około półtorej sekundy na kilometrze
rajdu. A wystarczy spojrzeć na gabaryty obu aut, by sobie wyobrazić,
co panowie z BEWA Racing Team wyczyniają ze swoim Hummerem. Miałam
okazję to zresztą widzieć na żywo na Baja Carpathia – to auto w
rękach Piotra zdaje się być lekkie jak piórko! Cuda ze swoim
SAMem MRT potrafi też robić Włodek Grajek, którego równie
fantastycznie nawiguje Piotr „Superpilot” Brakowiecki. Za tę
załogę na Polskim Safari szczególnie trzymałam kciuki, gdyż
drugiego takiego zestawu pasjonatów chyba nie ma w RMPST. Ich auto
konstrukcyjnie odbiega od topowych samochodów w tej grupie, a jednak
są oni w stanie walczyć o czołowe lokaty. Włodek to pan, który
osiemnastkę skończył już parę lat temu, ale tylko ciałem, bo na
pewno nie duchem. Jego znaki rozpoznawcze to niezwykle serdeczny i
ciepły uśmiech oraz ogromna rozwaga za kierownicą (choć nogę ma
ciężką). Z kolei Piotr to mistrz przygotowywania roadbooków oraz
prawdziwa kopalnia wiedzy o rajdach, nie tylko terenowych (mogłabym
z nim rozmawiać godzinami!), a do tego także chodząca serdeczność.
Poza tym – słowo honoru! – on chyba nawet przez sen się
uśmiecha, bo nigdy jeszcze nie widziałam innego wyrazu jego twarzy.
Na drugim przegrupowaniu Polskiego Safari jednak ten uśmiech miał
ciut mniej promienny niż zwykle: „Za późno wyjechaliśmy z
serwisu i dostaliśmy 10 minut kary, więc koniec walki o 3.
miejsce…” Szkoda… Na pocieszenie Włodek i Piotr
dostali pucharki za 3. miejsce w grupie T1, choć nie o tę lokatę
im chodziło. Natomiast co ciekawe, Piotr jako jedyna z osób, które
pytałam o trasę, nie narzekał na dziury – uznał je za coś
zupełnie oczywistego i naturalnego w rajdzie rangi Mistrzostw
Polski. On chyba nie ma kręgosłupa...
O zawodnikach startujących w Polskim
Safari w RMPST mogłabym się jeszcze długo rozpisywać, bo wśród
nich mam najwięcej znajomych. Tych sprzed lat, jak Robert Kufel,
który niegdyś potrafił się do mnie uśmiechać wisząc na
trawersie i który również tu nie skąpił mi uśmiechu, choć
powodów do radości tym razem raczej nie miał. Tych nowych, jak
poznana na Baja Carpathia Rebeka Jankowska, która w Warszawie z
uśmiechem machała mi łapką zza kierownicy. I tych całkiem
najnowszych, jak Ola Kujawa, promieniejąca mimo zmęczenia. O jednym
pewnym duecie natomiast muszę, po prostu muszę napisać, bo takich
trzech, jak ich dwóch, to w całym rajdowym światku nie ma ani
jednego.
To Robert Łyżwa i Michał Krotiuk, których nazwać
komikami rajdowymi to za mało. Oni się nie uśmiechają – oni się
szczerzą. Oni nie odwzajemniają uśmiechu – oni sprawiają, że
się ryczy ze śmiechu. I tak sobie na luzaku jadą i ciągle im z
tego jechania jakiś niezły wynik wyjdzie – tym razem wyszło im
7. miejsce w generalce i 3. w grupie TH. Za to w klasie „banan na
paszczy” zdecydowanie są mistrzami wszechświata i okolic. A do
tego są niesamowicie życzliwi i pomocni. Ewenementy jakieś,
dosłownie!
Aaa, i jeszcze jedno. Taka mała
dygresja o urokach sędziowania na rajdzie terenowym – fajnie jest
się podroczyć ze swoim Naczelnym (Maciek Chełmicki) o wpis w
karcie drogowej i pokazać mu, kto TUTAJ rządzi ;)
RPPST
Z sędziowskiego punktu widzenia
uczestnicy Rajdowego Pucharu Polski Samochodów Terenowych – zwani
przeze mnie pieszczotliwie „pucharzykami” – prawie nie różnią
się od zawodników RMPST, po których wyruszają na rajdowe trasy.
Prawie, bo jednak czasem trzeba im coś pokazać, wytłumaczyć,
poprawić. Zwłaszcza tym, którzy startują w Pucharze po raz
pierwszy, jak choćby moi znajomi z rajdów przeprawowych, Wojtek i
Patryk Poręba. Patryk poprosił mnie o pomoc w rozszyfrowaniu karty
drogowej, a ja się czułam dumna jak paw, że mogę mu służyć
swoją wiedzą. Z radością i oczywiście uśmiechem wytłumaczyłam
mu, o co w tych tajemniczych rubryczkach chodzi, a w zamian co
spotkanie dostawałam uśmiechy obu panów, a nawet machanie łapką.
Ale zdarza się – i tak też mi się trzykrotnie zdarzyło na
Polskim Safari, że tę sędziowską wiedzę i kompetencje trzeba
wykorzystać w mało przyjemny sposób, mianowicie wpisując karę
lub też informując załogę, że taką karę otrzyma. Strasznie
tego nie lubię, ale czasem nie ma innego wyjścia. Łagodne
wytłumaczenie i kilka ciepłych słów, wypowiedzianych z życzliwym
uśmiechem w takich sytuacjach czyni cuda – ukarana załoga zdaje
się zupełnie nie mieć żalu do tego wrednego sędziego, dziękuje
za wyjaśnienie i odjeżdża z uśmiechem. Można? Można. Przecież
nikt nikomu nie robi tu na złość, a kary są bardziej po to, żeby
„wychowywać’ niż faktycznie karać. Jakoś załogom z rajdów
terenowych łatwiej niż tym, co startują w rajdach płaskich, jest
zrozumieć, że sędzia to nie wróg. Zwłaszcza, że niekiedy sędzia
prywatnie to przyjaciel.
A właśnie, przyjaciele. Także wśród
„pucharzyków” mam kilkoro dobrych znajomych, a po Polskim Safari
to grono znacznie się rozszerzyło. Na przykład o bardzo
sympatyczną, bezciśnieniową i ciągle uśmiechniętą załogę w
składzie Maciek Manejkowski i Magda Wruszak. Nawet ich żółte
Pajero wygląda tak słonecznie i radośnie, że zdaje się także
uśmiechać. Fajny zestaw z nich, w dodatku całkiem szybko jeżdżący,
bo na Polskim Safari wyjęli pudło (3. miejsce w RPPST). A propos
szybkiej jazdy – zwycięzcami w Pucharze zostali inni moi znajomi,
tacy wieloletni – Jacek Soboń i Mariusz Borowski. Japa i Borówa
to z kolei straszni ciśnieniowcy, ale tylko na trasie i na serwisie.
„Po godzinach” natomiast to wariaci, jakich mało – nierzadko
mi się zdarzało w ich towarzystwie wręcz płakać ze śmiechu. O
tym, że potrafią wyprawiać cuda ze swoim autem, też już od
jakiegoś czasu wiem. Odkąd Mariusz – konstruktor tego ustrojstwa,
które oficjalnie nazywa się Vitarą, a nieoficjalnie Zjeebem –
zaprezentował na Facebooku to swoje dzieło wiedziałam, że będą
walczyć o wszystko albo nic. Trzymałam więc za nich regularnie
kciuki i to nie tylko dlatego, że sama mam Vitarę (bardziej
przypominającą Vitarę), ale dlatego, że po prostu tych dwóch
wesołków lubię. Jakkolwiek udowodnili, że i oni, i auto jeżdżą
naprawdę szybko, to każdy dotychczasowy rajd kończył się dla
nich raczej kiepsko. Już na początku Polskiego Safari mówię więc
przekornie do Mariusza: „To co, tym razem też coś
popsujecie?” Odpowiedź jest krótka i treściwa: „Wypluj
te słowa!” No to wyplułam, a chłopakom życzyłam
spotkania na mecie. Wszystko inne – w tym przypadku wygraną –
mieli sobie załatwić sami. I załatwili. A z oesu na oes coraz
bardziej się do mnie szczerzyli. Ja do nich również.
Podobnie, jak
do innej nieco szalonej załogi – Jarka Andrzejewskiego i Maćka
Radomskiego. Oni też mają tendencję do gruzowania swojego pojazdu
zwanego Rumburakiem. Ów Rumburak w związku z tym ciągłym
gruzowaniem, jak się nazywa, tak też zwykle wygląda. „Ciekawe,
kto to wydachował na prologu” – zastanawiałam się w
piątek wieczorem. „Patrz, to chyba ten” – mówi
mój towarzysz z PKCu, Bartek, wskazując Rumburaka. „Eee,
nieee, on tak zawsze wygląda…” – odpowiadam. I
rzeczywiście ślady dachowania na tym pojeździe są ewidentne.
Tyle, że dachowania z poprzedniego rajdu. Na Polskim Safari jakoś
udało im się w całości dojechać do mety i to z wcale niezłym
wynikiem – 5. miejsce w grupie S1. Musieli chyba jednak oszczędzać
swój kosmiczny pojazd, bo wiem, że potrafią jeszcze szybciej
jeździć. Nie wiedziałam natomiast, że potrafią aż tak szeroko
się do mnie uśmiechać. Już wiem. Równie szerokim uśmiechem
chciałam obdarzyć chłopaków z XYZ Offroad Team, czyli Filipa
Łukasika i Bartka Krencika. Obdarzyłam nie raz, oni mnie również.
Natomiast całkiem mi z głowy wyleciało, z jakiego powodu się
miałam do nich uśmiechać. Otóż chciałam im podziękować za
bardzo miłą i motywującą recenzję jednego z moich artykułów.
Widocznie w warunkach rajdowych mieliśmy inne tematy do uśmiechania
się, bo o podziękowaniach przypomniałam sobie dopiero pod Pałacem
Kultury, gdzie oderwałam w tym celu chłopaków od jakiegoś
smakowitego żarełka, które konsumowali sobie na festiwalu food
trucków. „Wielkie dzięki za miłe słowa!” –
wypaliłam, nie przedstawiając się. Trochę się zdziwili, bo
przecież mieli prawo nie wiedzieć, że ta sędzina też czasem
pisze jakieś bazgroły do internetów. Wyjaśniłam więc sprawę,
co skutkowało wymianą wzajemnych uśmiechów i uścisków dłoni.
Natomiast wśród „pucharzyków” jest jedna osoba, którą na
Polskim Safari szczególnie chciałam uściskać.
To Magda Gadaj,
którą od kilku lat znam i tyluż lat podziwiam. Zawszę mówię, że
to „baba z jajami” – może trochę nieładnie, ale ona się za
to nie obraża. Zresztą w ogóle się nie obraża, bo to wyjątkowo
wesoła dziewczyna i prawdziwa twardzielka. Bo trzeba być twardym
jak skała, żeby co rajd się borykać z awariami auta, które
często ujawniają się jeszcze przez startem i mimo tego się nie
poddawać. A Magda się nigdy nie poddaje. Wspiera ją w tym jej tata
i pilot, Mieczysław, po którym ewidentnie odziedziczyła serdeczny
uśmiech. Pierwsze kroki po przyjeździe do Warszawy skierowałam do
biura, a kolejne do serwisu, wyszukując wzrokiem Magdy. Nietrudno ją
wypatrzeć w tłumie, gdyż ma włosy w kolorze swojego Pajero –
ognista czerwień czy jakoś tak. Znalazłam ją więc błyskawicznie
i od razu mówię: „Magducha, tym razem dobrze będzie, co?”
Z jej ust padła jedyna politycznie poprawna odpowiedź: „Musi
być!” Wyściskałam ją mocno, jakby miało jej to
przynieść szczęście. Przynajmniej miałam nadzieję, że te moje
uściski mają taką moc. „Widzimy się na mecie!”
– rzuciłam na odchodne. „No jasne, że się
widzimy!” – ze swoim cudownym, energetycznym uśmiechem
odrzuciła Magda. Na sobotnich PKCach z duszą na ramieniu
wypatrywałam w pucharowej stawce czerwonego Pajero i oddychałam z
ulgą, kiedy pojawiało się na horyzoncie. A gdy podjeżdżało do
mnie, to już obie byłyśmy uśmiechnięte od ucha do ucha. Pan
Mieczysław też. Niestety i na tym rajdzie tę załogę dopadły
kłopoty natury technicznej, ale upór i wola walki Magdy sprawiły,
że obie mogłyśmy dotrzymać danego sobie słowa o spotkaniu na
mecie. Hmmm, może jednak te moje uściski też trochę pomogły? W
sumie to nieistotne. Ważne jest to, że i Magda, i ja wyjeżdżałyśmy
z Warszawy trochę zakurzone, ale uśmiechnięte.
Ech, tych uśmiechów podczas Polskiego
Safari było tyle, że nie sposób je wszystkie wyliczyć, a tym
bardziej opisać. Każdy z nich był natomiast dla mnie wyjątkowy.
Jeden jednak szczególnie wrył mi się w pamięć. Pora zatem
rozstrzygnąć ten mój prywatny i całkowicie subiektywny plebiscyt
na najcudowniejszy uśmiech.
Najbardziej lubię, gdy uśmiechają się
do mnie panowie, jednak na Polskim Safari byłam pod ogromnym
wrażeniem pań, które w tym rajdzie brały udział, fantastyczne
dziewczyny. Toteż zwyciężczynią mojego uśmiechniętego konkursu
także jest kobieta – to prześliczna i serdeczna Ola Kujawa. Na
ostatnim PKCu miała naprawdę zakurzoną twarz, a w jej oczach widać
było zmęczenie. Jednak Ola potrafiła dostrzec zmęczenie także na
mojej twarzy, a jej promienny i serdeczny uśmiech sprawił, że całe
to zmęczenie poszło sobie precz. I tak sobie trwałyśmy w tych
uśmiechach przez dobrą chwilę…
Kilka tygodni później. Noc z soboty
na niedzielę, grubo po północy. Właśnie dopisuję epilog do
mojego wspominkowego artykułu. Patrzę w lustro, a tam znów gęba
uśmiecha się sama do siebie. I do tych zakurzonych uśmiechów z
Polskiego Safari, które ciągle ma w głowie. Uśmiecha się jeszcze
bardziej, bo lada dzień ponownie – choć w innej roli - zobaczy te
uśmiechy na Baja Poland.
AM
Fot. AM, Wojciech Janowski, Jarosław
Świątek, staniszewski.eu fotografia
|