Baja Carpathia to z pewnością
jedna z najtrudniejszych w sezonie rund Rajdowych Mistrzostw Polski i
Rajdowego Pucharu Polski Samochodów Terenowych oraz Pucharu Polski w
Rajdach Baja. Trasy tego rajdu są bardzo wymagające, szczególnie w
krętych leśnych partiach oraz w tych fragmentach, które biegną
piaszczystymi pasami taktycznymi. Co roku Baja Carpathia zbiera swoje
żniwo wśród pojazdów, które często nie wytrzymują trudów
trasy, a także nierzadko wśród zawodników. Wobec tego jakakolwiek
próba przewidywania wyników ma mniej więcej taki sens, jak
wróżenie z fusów. Podczas tegorocznej Baja Carpathia walka o
miejsca toczyła się aż do samego końca, choć byli też i tacy
zawodnicy, którzy już od pierwszych kilometrów nie dali innym
szans. A ja znów miałam informacje z trasy z pierwszej ręki – na
PKCu wjazdowym na serwis wszystkie efekty zmagań widać jak na
dłoni.
Po 5,5 godzinach spędzonych w PKSie do
Stalowej Woli (połowa mojej 11-godzinnej podróży na Baja
Carpathia) sądziłam, że wiem, co będą czuli zawodnicy, którzy
dzień później będą walczyć na trasie rajdu. A guzik! Aż tak
hardkorowo w tym mało sympatycznym pojeździe to ja nie miałam.
Przynajmniej mój kręgosłup dotarł w piątkowe popołudnie do bazy
rajdu w jednym kawałku. Z zawodnikami przez dwa kolejne dni
natomiast bywało różnie – trasa solidnie dała im w kość.
Pojazdom również. Z mojego doskonałego punktu obserwacyjnego,
jakim był PKC „serwis wjazd”, bez patrzenia w wyniki doskonale
było widać, komu jak poszło na odcinku. Już po pierwszym oesie
zdarzały się bowiem karty drogowe z brakującym wpisem z mety.
Znaczy się już tam było ciężko. A potem było tylko gorzej – w
sumie ta podkarpacka masakra (i to wcale nie piłą mechaniczną)
ciągnęła się przez 300km dziur, korzeni, kopnych piasków i
wąskich jak szpilka leśnych ścieżek. Jak słusznie zauważył
Łukasz Włoch, na taką trasę to trzeba mieć kręgosłupy z
silikonu. Szczerze więc gratuluję wszystkim tym, którzy Baja
Carpathia przetrwali, a przed zwycięzcami chylę czoła.
RMPST / CEZ
Piątkowe popołudnie było chłodne i
dżdżyste, na szczęście koledzy technicy postanowili nam podrzucić
namiot. Przeliczyli się jednak sądząc, że poradzimy sobie z jego
rozłożeniem. Wrażliwi na kobiecą niedolę okazali się panowie z
teamu TransZiem, którzy po wyjeździe swoich załóg na trasę
pierwszego oesu wspomogli nas, rozstawiając i fachowo mocując do
podłoża nieszczęsne namiocisko. Mało tego – zrobili nam
przepyszną i bezcenną w tych PKCowych warunkach kawę (wielkie
dzięki!)! Okazuje się, że i sędziowie mogą mieć swój serwis A na serwis niebawem zaczęły zjeżdżać pierwsze załogi, którym
nie poszczęściło się na pierwszym, 56-kilometrowym oesie. Chwilę
później na PKCu pojawiła się czołówka stawki RMPST. Pierwsi w
kolejce do PKCu byli Mirek Zapletal i Bartek Momot. Zanim do nas
dotarli, zdążyłam się zorientować, że to oni ten oes wygrali z
aż ponad 3-minutową przewagą nad Marcinem Łukaszewskim i Magdą
Duhanik. Te dwie załogi zwykle „tną” się o sekundy czy wręcz
ich ułamki, zatem taka przewaga załogi Hummera nad załogą BMW na
dość krótkim odcinku była zastanawiająca. – Sam nie
wiem, jak to się stało… - z szeroko otwartymi oczami
mówił Bartek, zapytany przeze mnie, jak to możliwe, że aż tyle
zapasu nad załogą Off-roadsport udało im się wywalczyć. Nie
wiedziała również Magda: - Minutę to bym zrozumiała, ale
trzy??? – kręciła z niedowierzania głową. Zagadka
rozwiązała się wraz z przyjazdem załogi Jes Munk / Rafał Marton:
- Przecież Mirek to przez te dziury przelatuje –
zupełnie bez zdziwienia wyjaśnił Rafał, nota bene jeden z
najbardziej doświadczonych polskich pilotów cross country, więc
zna się na rzeczy. To przelatywanie Mirka przez dziury potwierdzały
czasy, jakie uzyskiwał także na kolejnych odcinkach, a także coraz
bardziej blada po każdym oesie twarz Bartka, który atrakcje
zafundowane mu przez jego kierowcę skwitował słowami: - Ty
sobie nie wyobrażasz, co się dzieje u nas w kabinie! Wyobrażam. PKS z Warszawy do Stalowej Woli przy Zapletalowym
Hummerze to pikuś. Przy BMW Łukaszewskiego również, bo Magda
zapewne przeżywała podobne katusze, gdy Marcin starał się dogonić
czesko-polską załogę. Marcin i Magda walczyli nie tylko z
konkurentami i wyboistą trasą, ale także… z własnym autem:
-Mocny, duszący dym. Ja pomyślałem, że silnik chodzi, alarm
żaden się nie pokazał – mówię: jedziemy. Może odma czy coś…
Wtedy dym zaczął tak intensywnie wpadać do kabiny, że podjęliśmy
decyzję, żeby się zatrzymać. Zobaczyłem, że pali się wiązka
od metromierzy. Wyrwałem ją i silnik zgasł. Już byłem najgorszej
myśli, że tam staniemy, ale silnik zapalił, więc mówię:
wsiadamy i jedziemy. Dalej się zaczęło dymić, więc musieliśmy
się znowu zatrzymać. Zerwałem półkę, patrzę, a tam żywy
ogień. Także nawrzucaliśmy piachu, a piachu tam jest pod
dostatkiem, bo to akurat było na tym pasie przeciwpożarowym, no i
udało się zadusić. Zapięliśmy się i ogień! –
opowiadał o swojej przygodzie z ostatniego oesu Marcin Łukaszewski.
To chyba jakieś fatum, bo przypomnijmy, że na zeszłorocznej Baja
Carpathia BMW Marcina i Magdy również się zapaliło – wtedy
jednak pożar wyeliminował ich z rajdu, a tym razem auto dowiozło
ich do mety. Rajd ukończyli oni jednak na 2. pozycji z wynoszącą
17’33” stratą do załogi Zapletal / Momot. Czeski kierowca
natomiast triumfował w Baja Carpathia już po raz czwarty –
ewidentnie ten rajd po prostu należy do niego. Nie tak oczywista,
jak dwa pierwsze miejsca, była zaś kwestia najniższego stopnia
podium. Walka o tę lokatę rozegrała się pomiędzy trzema
załogami: Zdenkiem Porizkiem i Markiem Sykorą, Jesem Munkiem i
Rafałem Martonem oraz Włodkiem Grajkiem i Piotrem Brakowieckim. Z
tej rozgrywki wypadł duńsko-polski duet Munk / Marton, których z
rajdu wyeliminowała awaria skrzyni biegów. Natomiast Czesi i Polacy
toczyli bój aż do samej mety. Po 3 oesach górą byli Grajek i
Brakowiecki, jednak na ostatnim odcinku szybsi okazali się Porizek i
Sykora. Te dwie załogi rozdzieliły jednak zaledwie… 3 sekundy!
Pomimo tego, iż ostatecznie Włodek i Piotr znaleźli się poza
podium, udowodnili, że swoim nowym autem – BMW X5, które póki co
okazuje się mniej awaryjne niż poczciwy SAM MRT, są w stanie
rywalizować o najwyższe lokaty. A znając ambicję, ducha walki, a
także ogromną rajdową pasję obu panów, możemy się w tym
sezonie spodziewać naprawdę ciekawych występów tej
przesympatycznej załogi.
Ciekawą walkę podczas Baja Carpathia
zafundowali kibicom, a także sobie nawzajem, zawodnicy z grupy T2.
Piaszczyste fragmenty trasy seryjnym autom oraz ich załogom
szczególnie dawały w kość, nierzadko wymuszając użycie łopat
lub poszukiwanie ratunku ze strony innych zawodników. W piaskową
pułapkę dali się złapać m.in. Klaudia Podkalicka i Błażej
Czekan czy Tomasz Piec i Gabriel Prochacki. Innego typu kłopoty
mieli z kolei Robert Kufel i Daniel Dymurski – ich Navara po
rajdzie nosiła znamiona bliskiego spotkania z drzewem. Przygody
Roberta i Daniela na ostatnim oesie kosztowały tę załogę spadek z
3. miejsca, które zajmowali po 3 odcinkach. Na tę pozycję wskoczył
natomiast Grzesiek Jankowski, który tym razem „podsiadł” Kasię
za sterami Pajero, zaś prawy fotel powierzył Ernestowi Góreckiemu.
Żółte Pajero po raz drugi w tym roku okazało się mniej zawodne
od dotychczasowej żółtej Navary państwa Jankowskich i nie
sprawiając większych problemów (zwłaszcza w porównaniu z
konkurencją) szczęśliwie dotarło do mety, dzięki czemu Grzesiek
i Ernest mogli się cieszyć z pucharów i najniższego stopnia
podium w T2. Dwa pierwsze miejsca natomiast od początku rajdu
zarezerwowane były dla dwóch innych załóg Pajero – Marcina
Sobiecha i Inez Kieliby oraz Grześka Szwagrzyka i Kuby Molitera. Nie
od początku jednak było wiadomo, jak te dwa duety podzielą te
miejsca między siebie. Walka pomiędzy nimi była naprawdę ciekawa
i zacięta. Po 3 oesach prym wiedli Marcin i Inez, jednak ich
przewaga nad Grześkiem i Kubą przed ostatnim odcinkiem wynosiła
zaledwie 7 sekund. Marcin mógł być nieco rozkojarzony, gdyż przez
znaczną część rajdu miał spowodowane (czy też sprowokowane)
prezentacją koszulek klubowych dylematy związane z ich rozmiarówką.
Ciężko mu było przyjąć do wiadomości, że rozmiar S to rozmiar
S, niezależnie od tego, kto go nosi. Marcinowe rozkojarzenie
koszulkowe na ostatnim oesie wykorzystał Grzesiek i „łyknął”
rywala na ponad 5 minut. No dobra, nie zwalajmy na koszulki, po
prostu załoga Szwagrzyk / Moliter była szybsza. Ostatecznie więc
to oni zwyciężyli, kończąc rajd z wynoszącą 4’56” przewagą
nad duetem Sobiech / Kieliba: - Był to techniczny rajd, bardzo
trudny, wymagający, zarówno dla samochodu, jak i dla kierowcy,
dlatego jesteśmy tym bardziej szczęśliwi, że jesteśmy na mecie i
jeszcze bardziej szczęśliwi, że wygraliśmy tę rywalizację w
grupie T2 – mówił zadowolony Grzesiek Szwagrzyk. Kuba
Moliter zaś zwrócił uwagę na „cichych bohaterów” tego
rajdu:, czyli mechaników: - Chłopaki przygotowali
perfekcyjnie samochód, samochód spisał się wyśmienicie, wtedy
też się jedzie z tak zwaną „czystą głową”, tylko po wynik
sportowy, nie trzeba się zastanawiać, czy dojedziemy, czy nie –
tłumaczył „umysłowy” w załodze Szwagrzyk / Moliter. Słusznie,
bo rzeczywiście przygotowanie auta, gwarantujące bezawaryjną
jazdę, na Baja Carpathia było kluczowe.
Bezawaryjność była także istotna w
wyjątkowo licznej na tym rajdzie grupie T3. Startowały w
niej 4 załogi – dwie „standardowe”, czyli Andrzej Miklaszewski
i Jarek Małkus oraz Jacek Kozakiewicz i Łukasz Łaskawiec, obie w
równie typowych w T3 Polarisach. Mniej typowe były pojazdy dwóch
„solowych” kierowców węgierskich, Zoltana Hangodi i Gabora
Juhasza. Wprawdzie już dwa razy widziałam na żywo ów nietypowy
pojazd, jakim jest Klement Mosquito (oglądałam go z bliska na Baja
Poland), ale takie cudo podjeżdżające na PKC robi wrażenie.
Zwłaszcza wtedy, gdy rozpościera skrzydła – a taki widok
zaserwował nam kierowca niebieskiego „Moskita”, Gabor Juhasz. Z
daleka mogłoby się wydawać, że na PKC przysiadł motyl, słowo
daję! W dodatku okazało się, że za sterami tego błękitnego
motyla siedzi wyjątkowo sympatyczny, uśmiechnięty, a co
najważniejsze bardzo waleczny człowiek. Jego rodak z pomarańczowego
„Moskita”, Zoltan Hangodi, rozpoczął rajd z „wysokiego C”,
wygrywając dwa pierwsze oesy. Z OS3 jednak jego pojazd wracał na
lawecie. Z kolei Gabor Juhasz swoim niebieskim „motylkiem” na
serwis przyjechał mocno spóźniony, bez wpisu z mety w karcie
drogowej, za to uśmiechnięty. – Co się stało? –
zapytałam. – Sprzęgło… Ale chcę jechać dalej! Co mam
zrobić? – waleczny ten Węgier, nie ma co! Wyjaśniłam,
co powinien zrobić, by móc wystartować do ostatniego oesu, po
cichu trzymając kciuki, by przybysz z kraju wina i papryki dotarł
do mety. Niestety moje kciuki nie wystarczyły – mój nowy kolega
Gabor na ostatnim odcinku również nie miał szczęścia. Solidnie
się zakopał i mimo bardzo ambitnych prób wydostania pojazdu z
piaskowej pułapki zakończył rajd na tym oesie. Problemy na tym
odcinku mieli również Jacek Kozakiewicz i Łukasz Łaskawiec, ale
oni, w przeciwieństwie do węgierskich rywali, zostali
sklasyfikowani. Naturalną koleją rzeczy zwycięzcami zostali ci,
którym udało się pokonać wszystkie 4 odcinki, czyli ubiegłoroczni
Mistrzowie Polski – Andrzej Miklaszewski i Jarek Małkus.
Powtórzyła się zatem historia z Baja Drawsko.
Swój sukces z Drawska powtórzyli
także zwycięzcy tego rajdu w grupie TH, czyli Krzysiek
Antończak i Andrzej Mańkowski. Ich zwycięstwo w Baja Carpathia
jednak po dwóch pierwszych oesach wcale nie było takie oczywiste.
Pierwszymi liderami rajdu byli bowiem Sebastian Ciuła i Paweł
Kołasiński. Ta sytuacja zmieniła się po prologu. Przy zjeździe z
prologu Sebastian żalił mi się, że chyba jeszcze nie przywykł do
swojego nowego auta, bo na śliskich łąkach nad brzegami Sanu
Chevrolet tańczył jak chciał. – Pewnie coś popsułeś,
przecież Ty psuj jesteś… - zażartowałam z nutką
zupełnie niezasłużonej przez Sebę złośliwości. Niestety
okazało się, że wykrakałam… Gdy pod koniec dnia przechodziłam
przez serwis, Paweł mnie złapał za rękaw i pokazując palcem na
dolną część auta powiedział: - Patrz, półoś się
urwała… Nie dziwne, że auto latało jak głupie, skoro jechaliśmy
na samym tyle… - no czyli miałam rację, psuj! Choć
chłopakom życzyłam jak najlepiej, to wyszło jak najgorzej – w
sobotę sytuacja z półosią się powtórzyła, przez co panowie z
Unitest Rally Team nie dotarli do mety: - Dwa razy się nam
uszkodziła półoś, straciliśmy przedni napęd, co w warunkach
poligonowych jest sporym utrudnieniem, bo uniemożliwia jazdę po
takich wielkich piaskach. To jest bardzo irytujące, bo czujemy, że
możemy pojechać szybko tym samochodem, ale ciągle przytrafiają
nam się takie niespodziewane historie, które nam to uniemożliwiają– mówił po rajdzie zasmucony Sebastian. Jeszcze bardziej
zasmuceni mogli być Piotr Gadomski i Tomek Widera, których
„Cukiereczek”, choć już po gruntownych poprawkach po Baja
Drawsko, znów objawił choroby wieku dziecięcego i zbuntował się
już na pierwszym oesie. Choć „Renówka” w kolorze czerwonego
wina, w przeciwieństwie do pomarańczowego Chevroleta, pięknie się
spisała na prologu, wykręcając drugi czas w stawce TH. Był to
jednak tylko „łabędzi śpiew” tego uroczego autka, bo w sobotę
ponownie odmówiło współpracy, przez co kolejny rajd Piotr i Tomek
muszą zaliczyć do tych, o których należy jak najszybciej
zapomnieć. Również Grzesiek Marciniak i Krzysiek Tomczuk będą
chcieli zapomnieć o tegorocznej Baja Carpathia, bo i ich Navarę ten
rajd pokonał. W grze pozostały zatem 3 załogi, które
skompletowały podium. Najszybsi byli wspomniani Krzysiek Antończak
i Andrzej Mańkowski, zaś drugie miejsce „wyjechali” sobie Olek
„Fazi” Szandrowski i Rafał Płuciennik. Spokojnie do mety
podążało także Pajero rodzinnej załogi Hani i Adama Sobota i ta
spokojna jazda zaprocentowała 3. miejscem mamy-kierowcy i
syna-pilota.
Strategia spokojnej jazdy bez
podejmowania zbytniego ryzyka opłaciła się także startującym w
grupie OPEN Karolowi Mazurowi i Pawłowi Ścibiorowi. Już na
pierwszym oesie „polegli” Krzysiek Biegun i Tomek Dołhan,
których Patrol na serwisie okrutnie kopcił przy próbie odpalenia
go. Z kolei w sobotę zbuntowała się Toyota Tacoma Huberta
Odejewskiego i Karola Zygmunta. Tymczasem Karol i Paweł w dobrych
nastrojach dotarli do mety: - My tak spokojnie, taś-tasiem,
żeby poczciwe Pajero się nie rozpadło, a tu taka niespodzianka –
mówił mi na wjeździe do parc ferme nieco zdziwiony, ale zadowolony
Karol. Dodajmy, że taką niespodziankę panowie sprawili sobie już
po raz drugi w tym roku, gdyż puchary za zwycięstwo w Baja
Carpathia dołączyły do tych „wazoników”, które panowie
zdobyli za wygraną w Baja Drawsko. Wygląda więc na to, że „w
tym szaleństwie jest metoda”...
RPPST
Japa, czyli niejaki Jacek Soboń, w tym
sezonie ewidentnie szuka coraz nowszych wyzwań. Rywalizacja z
koleżankami i kolegami pucharowiczami najwyraźniej mu już nie
wystarcza. Przypomnijmy, że ubiegły rok rysował mu się w kratkę
– to wygrana, to awaria. Konstruktor i były pilot, Mariusz
Borowski zwany Borówą dobrze przepracował zimę i Zjeeb
(oficjalnie Vitara, choć nie bardzo wiem, w którym miejscu),
przynajmniej na razie, nie sprawia większych problemów, dzięki
czemu Japa i jego nowy pilot Kacper Jeneralski, mój kolega po fachu,
mogą się cieszyć naprawdę szybką jazdą oraz pucharkami.
Ewentualnie sprawdziło się stare porzekadło „Borówa z wozu,
koniom lżej”. Czy jakoś tak. Jak jednak wspomniałam, Japę już
po wygranej w Drawsku znudziło chyba trochę ściganie się ze
stawką RPPST: - Jaki czas miał Zapletal? O ile byłem
wolniejszy? – takie pytanie na PKCu ze strony Japy jakoś
mnie nie zdziwiło. Szybko zerknęłam w wyniki, które tradycyjnie
na bieżąco śledzę i udzieliłam stosownej odpowiedzi. Zrozumiałam
jednak, że Japa znalazł nowy cel w życiu. No, przynajmniej w tym
rajdowym życiu. I ten cel konsekwentnie starał się realizować
przez całą Carpathię. Najlepsza okazja nadarzyła się na prologu
– Mirek: 7:01, Japa: 6:59… - No, stary! Gratulacje!– pofatygowałam się na serwis, by osobiście złożyć wyrazy
uznania koledze. – Ale czego? – Jacek udał
zdziwienie. – No jak to czego??? 2 sekundy! Szacun! Ale…
powtórz to jutro, he he – podpuszczałam. Chyba oboje
równie sceptycznie podchodziliśmy do perspektyw powtórki
prologowego sukcesu, jednak patrząc na międzyczasy na sobotnich
odcinkach… Tak czy inaczej pewne było, że jeśli tylko Zjeeb się
nie zbuntuje, to kolejne pucharki załoga Jacek Soboń / Kacper
Jeneralski za triumf w RPPST ma murowane. I tak też się stało –
wygrali w S1-3000, S1 i generalce. Oczy natomiast przecierałam ze
zdziwienia, patrząc, kto zajął 2.miejsce w S1-3000. A właściwie
co, bo temu pojazdowi jakoś nie wróżyłam spektakularnego sukcesu.
Okazało się jednak, że Dacia Duster to całkiem zacna rajdówka,
bo właśnie o niej mowa. Na jej pokładzie znajdowali się bardzo
sympatyczni panowie, Grzesiek Brochocki i Krzysiek Kryger. Do dziś
zachodzę w głowę, o co im chodziło, gdy zajeżdżając na nasz
PKC za każdym razem pytali: - I co z tym obiadem? Czy
ja im coś naobiecywałam??? Bladego pojęcia nie mam… Jednak nie
pozostaję głucha na takie pytania, w dodatku zadawane z uśmiechem
od ucha do ucha, więc na wjeździe na parc ferme uraczyłam
chłopaków jedyną formą pożywienia, jaką posiadałam, czyli
ciastkami. Chyba udało mi się nawet ich tym nieco zaskoczyć. Choć
nie tak, jak oni zaskoczyli mnie, zajmując wspomniane 2. miejsce w
grupie S1-3000, 6. w S1 i 8. w generalce. Nie omieszkałam zresztą
przyznać się Grześkowi i Krzyśkowi do tego, że w nich, a
właściwie w ich żółty pojazd nie wierzyłam i że w związku z
tym składam samokrytykę oraz szczere gratulacje. Na Zjeebie i Dacii
kończy się lista aut, które startowały w grupie S1-3000. Wśród
„potworów”, czyli pojazdów z grupy S1+3000 z kolei najlepiej z
wymagającymi trasami Baja Carpathia poradziła sobie Toyota Land
Cruiser należąca do Janusza Ellerta i Tomasza Kwaśniewskiego –
to właśnie oni triumfowali w tej grupie, zaś w całej S1 oraz
generalce zajęli 2. pozycję, ze stratą nieco ponad 11 minut do
Jacka Sobonia i Kacpra Jeneralskiego. Na pucharki za 2. miejsce w
S1+3000, 3. w S1 i 3. w generalce załapali się natomiast panowie
Gołkowie, czyli Tomek i Filip oraz ich kolorowy, „bezciśnieniowy”
Wrangler, który znowu dostarczył swojej załodze przygód, choć w
przeciwieństwie do Drawska, tym razem nie „zwybuchował” się
całkowicie. 3. lokata w S1+3000 to z kolei druga na podium tej grupy
Toyota Land Cruiser – jechali nią Tomek Wojtyra i Grzesiek
Maliński. Warto jeszcze wspomnieć o nowej w Pucharze (Carpathia
była ich drugim rajdem, debiutowali w Drawsku) załodze Eljot Team,
czyli Pawle Liczyckim i Grześku Komarze, którzy przeprawowego Grata
testują w warunkach cross country. Testy te wcale nie idą lekko,
czego Carpathia była dobitnym dowodem. – Nasz pierwszy dach
w Pucharze! – obwieścił – raczej z uśmiechem niż
łzami – Grzesiek, gdy przyjechali na parc ferme po ostatnim
sobotnim odcinku. – Jaki dach? Przecież nie ma śladu… -
zdziwiłam się nieco. Po dokładnych oględzinach Grata dostrzegłam
jednak drobne oznaki tego, co się chłopakom przydarzyło na OS4. A
tak tę przygodę relacjonował Grzesiek na Facebooku: - Do
ostatniego etapu wystartowaliśmy zmotywowaniu i skoncentrowani. Od
samego początku Paweł jechał bardzo szybko i pewnie, wyciskając z
Grata wszystko co można było. Jednak na 7 km przed końcem mieliśmy
odcinek prostej pokrytej tarką, most wpadł w takie drgania, że
wystąpił efekt SHIMMY, uderzenia były tak duże i tak silne, że
Paweł był zmuszony puścić kierownicę. Samochód zaczął skręcać
w prawo, jednak w taki sposób, że po sekundzie sunęliśmy bokiem
do kierunku jazdy. W tym momencie już wiedziałem, że nic dobrego z
tego nie będzie, chwilę później leżeliśmy już na dachu. Jedyne
co mogliśmy zrobić to obserwowaliśmy mijające nas samochody. Po
ok. 30 min pojawiła się ekipa media JAPA TEAM, która pomogła
postawić nam samochód na koła.(DZIĘKI!!!) Auto odpaliło i
dojechaliśmy do końca rajdu. Trzeba powiedzieć więcej –
nie dość, że dojechali do końca rajdu, to jeszcze uzyskali
całkiem niezły wynik: 4. miejsce w S1+3000, 5. miejsce w S1, 7. w
generalce. Co więcej, byli jedną z zaledwie 8 pucharowych załóg,
które ukończyły wszystkie oesy Baja Carpathia. Ta sztuka nie udała
się natomiast innej załodze w gratopodobnym pojeździe zwanym
Rumburakiem, czyli moim mocno zakręconym, ale bardzo sympatycznym
znajomkom z dawnych przeprawowych czasów, Jarkowi Andrzejewskiemu i
Maćkowi „Koparze” Radomskiemu. Wiem, że chłopaki potrafią
szybko jeździć, ale wiem również, że Rumburak to kapryśny
pojazd i w przeciwieństwie do jego załogi nie zawsze ma ochotę
walczyć z terenem i konkurencją. Zbuntował się w Drawsku,
zbuntował się też w Stalowej Woli. Występ na Baja Carpathia
panowie z Walterteam tak podsumowali: - No niestety ponownie,
było bardzo dobrze, pierwszy dzień mogliśmy pojechać jeszcze
szybciej, ale testowaliśmy nowy reduktor i nie mogliśmy przekroczyć
137 km/h ,a było dużo prostych, gdzie można było iść do bólu.
Do drugiego dnia podeszliśmy walczyć o czołowe lokaty, ale na
dojazdówce do os nr 3 wybuchł nam nowy, wzmacniany, wał przedni.
Spóźniliśmy się na start, potem próbowaliśmy przejechać oes na
samym tyle. Mordęga to mało, tylno napędowy Rumburak kopał się
na piaszczystych pasach, gryząc grunt agresywnym
simexem . Grzęźliśmy często w miejscach, gdzie nie było nawet do
czego przypiąć liny. Ponieważ trafienie na prędkości w śliską
trasę na samym tyle też było wyzwaniem, niestety wynik poszedł w
… - w piach, zapewne. Jeszcze gorzej rzecz się miała z
Robertem Obroślakiem i Andrzejem Boguniem, którzy na Carpathii po
raz pierwszy zaprezentowali w pucharowych zmaganiach swoje nowe
dzieło, czyli Mercedesa ML Rally (jedno z najbardziej oryginalnych
aut w RPPST, ładne ). Chłopaki
spod szyldu Militarne 4x4 Rally Team przez 3 pierwsze oesy
udowadniali, że ta furka jest nie tylko ciekawa, ale i ma rajdowy
potencjał – po tych 3 odcinkach zajmowali 3. miejsce w całej
stawce RPPST. A potem przyszedł ostatni oes… - Niestety, na
30 kilometrze ścięliśmy sworzeń wahacza górnego, wypięła się
półoś, która pozrywała przewody hamulcowe. Stanęliśmy bez
napędu, hamulców i z uszkodzonym układem kierowniczym. To był dla
nas koniec rajdu... Ale nie dla Andrzeja. Gdy ja, (Robert) pojechałem
z ludźmi z obsługi technicznej po samochód serwisowy, Andrzej (nie
wiem jakim sposobem) wpiął półoś do dyferencjału, spiął pasem
wahacz ze zwrotnicą i bez hamulców kontynuował jazdę -
zeznawał Robert na Facebooku. Potwierdzam – chłopaki stawili się
na wjeździe na parc ferme, dzięki czemu zostali sklasyfikowani w
rajdzie – 6. miejsce w S1+3000, 8. w S1 i 12. w generalce.
A w S2, zwanej nieoficjalnie „Pucharem
Pajero”, wygrało… Pajero. Co wcale nie jest takie oczywiste, bo
przypomnijmy, że Baja Drawsko w grupie S2 wygrał jedyny w tej
stawce Nissan Patrol Sebastiana Matyszczuka i Rafała Grzywacza. Na
Baja Carpathia ten „pajerakowy” szyk także zaburzył „rodzynek”
w postaci Patrola, tyle, że ten wiózł Irka Sławińskiego i Pawła
Mroczkę. Tej „patrolowej” załodze jednak nie udało się „wbić”
na podium grupy S2, ani nawet ukończyć rajdu. Naturalną koleją
rzeczy więc całe podium „Pucharu Pajero” zajęły Pajero. Dwa
pierwsze miejsca zajęły załogi teamu Rajdos Ekipos, które po raz
kolejny stoczyły ze sobą bratobójczą walkę. Tym razem szybsi
okazali się Michał „Golon” Goleniewski i Mateusz Król, którzy
zwyciężając w grupie S2 wyrównali rachunki z rajdem Baja
Carpathia: - Chcieliśmy się z nim rozprawić, bo w zeszłym
roku tutaj wybuchł nam silnik i troszkę się paliliśmy, w związku
z tym postanowiliśmy go wygrać i cel zrealizowaliśmy, mimo wielu
przeciwności, bo jechaliśmy bez wspomagania, bez hamulców, bez
paru rzeczy. No ale jakoś się udało. I nasza druga załoga na
drugim miejscu wylądowała, więc bardzo zadowoleni jesteśmy– mówił Michał. Tą drugą załogą Rajdos Ekipos, która zajęła
2. miejsce w S2, byli oczywiście panowie Krzywkowscy, Darek i
Bartek. Z kolei na 3. miejscu znalazła się jedyna na tym rajdzie w
S2 załoga damsko-męska (lub, jak kto woli, męsko-damska –
równouprawnienie ponoć mamy), a mianowicie Rafał Romaldowski i
Monika Mikiel. Załodze tej nie udało się ukończyć pierwszego
oesu, ale – jak widać – tę stratę odrobili, wskakując w ten
sposób na podium w S2. Co więcej, znaleźli się w Top10 całego
RPPST, a konkretnie na 10.miejscu, a to w przypadku seryjnego Pajero
wcale nie było łatwym zadaniem – wystarczy powiedzieć, że
spośród 22 załóg sklasyfikowanych zostało 17, zaledwie 11 udało
się pokonać oba sobotnie oesy, zaś wszystkie odcinki przejechało
tylko 8 załóg. A to tylko potwierdza, że lekko na tym rajdzie
pucharowicze zdecydowanie nie mieli.
PPRB
Jeśli ktoś mnie posądza o jakieś
konszachty z zawodnikami PPRB lub ich o konszachty ze mną, to… ma
rację A przynajmniej wiele na to
wskazuje. To chyba przez tę wyjątkowo rozrywkową atmosferę, jaka
panuje wśród nich także na PKCach, a mnie się udziela. Zresztą
trudno, żeby się nie udzielała, kiedy zawodnik wraz z kartą
drogową podaje mi sosnowe gałązki, które przy towarzyszącym im
uśmiechu zdają się piękniejszymi kwiatkami niż naręcze róż
czy innych takich standardowych zielsk. A takich kwiatków od
zawodników PPRB (dominowały tu załogi UTV) nazbierałam cały
wazon. Trudno więc nie ulec czarowi tej rajdowej „lekkiej
kawalerii”, toteż zwykle ulegam. Przykład numer 1: - W
poprzednim artykule zapomniałaś napisać o najlepszym pilocie UTV,
czyli o mnie – wypominał mi na Baja Carpathia Michał
Pielużek. Grzebię w pamięci i faktycznie nie mogę sobie
przypomnieć, żebym coś o Michale pisała. – Sorki,
poprawię się! – zapewniam. No to piszę Co prawda Nikodemowi Suzinowi i Michałowi Pielużkowi niespecjalnie
się powiodło na Carpathii (7. miejsce wśród UTV), ale nie znaczy
to, że nie mogę napisać o Michale, że jest najlepszym pilotem
UTV. Mogę. Bo każdy pilot, każdy zawodnik, który podejmuje się
startów w rajdach terenowych, jest najlepszy. Przynajmniej w moich
oczach. A ja im wszystkim na rajdach jak najlepiej życzę. I czasem
mi się udaje komuś tymi życzeniami przynieść szczęście, być
dobrą wróżką. Oto moich konszachtów z zawodnikami PPRB przykład
numer 2. Malutka, drobniutka kobietka, ale niezwykle waleczna –
Agata Stefaniak, kobiecy rodzynek w stawce PPRB na Baja Carpathia.Postawiła w tym sezonie na solidną naukę nawigacji, a to prędzej
czy później musiało zaprocentować. Zwłaszcza w połączeniu z
jej sercem do rywalizacji. – PPRB mega bez szału –
pisała mi na Facebooku po opublikowaniu list startowych do Baja
Carpathia. – Spójrz na to z tej strony – masz większe
szanse na pudło – odpisałam, bo ja się wszędzie
doszukuję plusów i staram się innych takim spojrzeniem zarażać.
Wiem jednak, że dla Agaty ważne jest przede wszystkim zdobywanie
doświadczeń i sama frajda z jazdy, zatem nie zdziwiło mnie, kiedy
odpowiedziała mi, że nie ma parcia na pudło. – Za to ja
bym Cię chciała na podium zobaczyć – skomentowałam,
pełna wiary w to, co piszę. Agatka skwitowała to słowami: -Spokojnie, kiedyś przyjdzie na to czas. W jakimś
innym poście facebookowym napisałam jej, że sukces przyjdzie
szybciej niż myśli. I miałam rację! – A nie mówiłam???– tak skomentowałam jej 3. miejsce w Q2 zajęte na Baja
Carpathia. Cieszyłam się z jej sukcesu, jakbym sama ten pucharek
zdobyła. Bo przecież jej to wywróżyłam, no nie?
No dobra, teraz do rzeczy, czyli co kto
sobie wywalczył w Stalowej Woli. Teoretycznie w najbardziej
komfortowej sytuacji byli motocykliści – z racji tego, że
startowało tu ich tylko dwóch, wystarczyło dojechać do mety, by
mieć zagwarantowane miejsce na podium w swojej grupie. Podkreślmy –
teoretycznie, bo w rajdach terenowych teoria i praktyka często
chadzają innymi trasami. I tak też było tym razem. Do starca
teorii z praktyką podczas Baja Carpathia stanęli Krzysiek Jarmuż –
doświadczony zawodnik i faworyt tej rozgrywki, oraz niesamowicie
pogodny posiadacz imponującego pomarańczowego irokeza, Piotrek
Zawiliński. Historia zna już takie przypadki, kiedy faworyt nie
wygrywał, ale tym razem tak się nie stało – pewnie po swoje
zwycięstwo zmierzał Krzysiek, zaś Piotrek „poległ” na
pierwszym z sobotnich oesów, tracąc niestety w ten sposób szanse
na pucharek i punkty do klasyfikacji rocznej.
Więcej niespodzianek podczas Carpathii
było w stawce quadów „osiek”. Trasa pokonała Raptora jednego z
faworytów w Q2, Piotra Serbistę. Do mety nie dotarł także
Krzysiek Pankowski. Zwycięstwo natomiast także nie przypadło w
udziale pozostałemu w walce faworytowi, Maćkowi „Albinowi”
Albinowskiemu – jego plany ataku na 1. miejsce na ostatnim oesie
pokrzyżował dziurawy bak. Co prawda bak udało się pokleić, ale
szans na wygraną nie. Natomiast pech Albina dał możliwość
wielkiej radości jego młodszemu koledze, Adrianowi Janikowi.
Radości tym większej, że zeszłorocznej Carpathii Adrianowi nie
udało się ukończyć, w dodatku „pożegnał” się wtedy z
rajdem w bardzo niesympatyczny sposób, bo solidnym upadkiem. Teraz
wyrównał on rachunki z tymi zawodami z nawiązką, a tak na
Facebooku cieszył się ze swojego zwycięstwa: - Cóż dodać,
nie ukrywam tego, że jestem bardzo zadowolony i bardzo zmęczony,
ale daliśmy rade wraz z tatą! Był to mój najcięższy rajd w
życiu i tym bardziej cieszy to, że został ukończony z bardzo
dobrym wynikiem. 1 miejsce na Baja Carpathia, uwierzcie, nie jest
proste do zdobycia, ale tak zwycięstwo jak dziś mi jeszcze nie
smakowało ☺!! Maćkowi
Albinowskiemu, który zajął 2. miejsce, na pocieszenie pozostała
więc satysfakcja z uszczęśliwienia młodszego kolegi. Oraz
koleżanki, Agaty Stefaniak, którą wspierał w nauce pracy z
roadbookiem, która zaprocentowała tym, że mogła się cieszyć
swoim pierwszym podium w rajdach baja. Tuż za podium natomiast
znalazł się Przemek Pawłowski i mimo zdobycia najbardziej
nielubianego przez sportowców 4. miejsca, także on miał powody do
radości – poza powyższą trójką bowiem jeszcze tylko on w Q2
został sklasyfikowany w rajdzie, a to oznacza cenne punkty w
klasyfikacji rocznej.
Gdzie dwóch Lindnerów się bije, tam
Pieron korzysta – tak najkrócej można by określić walkę na
Baja Carpathia w grupie Q4. No, w dużym skrócie, bo o miejsce na
podium walczyli również Remigiusz Kusy i Piotr Ceklarz. Jednak to
rozrywkowi bracia Arek i Radek Lindner planowali – i to aż do
ostatniego odcinka skutecznie – zagarnąć dla siebie dwa pierwsze
miejsca. Być może by im się ta sztuka udała, gdyby się nie
pogubili. Zespół braci Lindnerów, Kingsquad Lindner Bros, na
Facebooku tak opisywał sytuację Arka, który po 3 oesach był
liderem rajdu: - Niestety w 3/4 rajdu na końcowym etapie
drobna usterka instalacji uniemożliwiła skuteczne nawigowanie i
zmuszony był poświęcić, wypracowaną przez dwa dni rajdu przewagę
i poczekać na zawodników jadących za nim, w celu dookreślenia
kursu dalszej drogi, co wpłynęło na całą klasyfikację końcową
- ale taki jest urok tego sportu :) Skłonna
jestem twierdzić, że awarii również uległa ręka Arka, która
nie przewijała roadbooka, ale jak zwał, tak zwał Zresztą u znacznej części quadowców widziałam roadbook
zatrzymany tuż za startem – to chyba jakaś klątwa większości
quadowców ;) A przynajmniej u nich widać, czy roadbook był
używany, czy jego czytanie skończyło się tuż za startem. Trzeba
w tym momencie podkreślić, że takiemu stanowi rzeczy nieco
sprzyjają też organizatorzy, którzy na tyle szczegółowo
oznakowują trasę, że roadbook w zasadzie staje się zbytecznym
wyposażeniem pojazdu. I jedni z takiego ułatwienia korzystają,
inni nie. I jednym w obu przypadkach się udaje, innym nie. Arkowi –
po raz drugi w tym roku – się nie udało. No, może na Baja
Carpathia po części tak, bo załapał się na podium, ale zamiast
najwyższego na najniższy stopień. Oczko wyżej zmagania zakończył
jego brat Radek, którego, mimo pogubienia się samemu, Arek
wyprowadził na właściwą trasę. Tymczasem dość niespodziewanie,
wykorzystując problemy „braciaków”, z 4. pozycji zajmowanej po
3 odcinkach na ostatnim oesie zaatakował doświadczony i opanowany
Andrzej Pieron. Wygrał ten oes, a jednocześnie cały rajd. Można?
Można! Warto dodać, że Andrzej w ten sposób sprawił sobie ciutkę
spóźniony, ale za to wspaniały prezent na urodziny, które
obchodził 3 dni wcześniej.
To w końcu musiało się zdarzyć! Mam
na myśli zwycięstwo wśród UTV młodych gwiazd tej kategorii,
czyli Mateusza Budziło i Tomka Walocha. Musiało, bo zapowiadało
się na to już w Drawsku, gdzie ten wesoły duet był najszybszy w
swojej kategorii, ale z powodu błędu nawigacyjnego „pogrzebał”
swój pierwszy triumf. Co się odwlecze, to nie uciecze, a chłopaki
na Baja Carpathia dali z siebie wszystko, by nie uciekło i udało
się. Rywalom praktycznie nie dali szans – sklasyfikowani na 2.
pozycji zwycięzcy Baja Drawsko, Łukasz Szymczak i Artur Janowski
(jedyna załoga nie-Polarisa, jeżdżą bowiem Can-Amem) stracili do
nich łącznie aż 23:20, gdyż tym razem to im w udziale „przypadła”
kara w wysokości 15 minut. Ale to jeszcze nic – Mateusz i Tomek
byli najszybsi nie tylko wśród UTV, ale i w całej stawce PPRB! A
tak się z tego faktu cieszył ex-pilot, a obecnie kierowca Polarisa,
Mateusz Budziło: - Oficjalnie :Dpierwsze miejsce w klasie UTV oraz pierwsze miejsce w generalce, co
znaczy, że mieliśmy lepszy czas od motocykli oraz wszystkich quadów:) Dzisiejszy drugi odcinek był
niesamowicie wymagający, dużo wystających korzeni, wyrwanych
kostek brukowych oraz koleiny głębokie na 80cm! Sprzęt spisał się
bezbłędnie! Długie i dokładne przygotowania sprzętu przyniosły
efekty :) Zastanawiam się, z czego Cybul
spawa swoje wahacze, że wytrzymują taką katorgę. Generalnie
bardzo zadowoleni, z pierwszym miejscem wracamy do domu i szykujemy
sprzęt na Baja Czarne! Podium tej najliczniejszej grupy w
PPRB (startowało aż 9 pojazdów, 7 zostało skalsyfikowanych)
uzupełnili wspomniani Łukasz Szymczak i Artur Janowski, zdobywcy 2.
miejsca, oraz Artur Pesta i Przemek Budka, którzy wywalczyli sobie
3. lokatę. Warto wspomnieć, że dużo lepszy start niż w Drawsku
zaliczyli na Carpathii „polscy Francuzi”, czyli startujący w
Barwach Grupy4x4, a zarazem 4fun Rally Team Christophe Courtin i
Frederic Fontaine – tym razem udało im się osiągnąć metę (w
Drawsku nie zostali sklasyfikowani), choć dwugodzinna kara za
przekroczenie limitu spóźnień dała im 6. miejsce. Nie można też
nie napomknąć, że Fred potrafi nieźle zmylić ludzi, w tym także
sędziów, swoją świetną polszczyzną – czasami trzeba się
nieźle wsłuchać w to, co mówi, by rozpoznać francuski akcent
tego sympatycznego pilota. A propos pilotów – Michał Pielużek, w
Czarnem kwiatki poproszę ;)
AM
Fot. Igor Kohutnicki ADHDfoto |