Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2006-04-22]
Kolejna porcja wieści z "Outback Wertep Expedition".
 

15.04 Birdsville - Mungerannie

Cały dzisiejszy dzień trenujemy Birdsville Track. Rano odłączyła się od nas grupa ogrów, która ma zamiar dojechać do kopalni opali w Coober Pedy. Będzie się to wiązało z przejechaniem dodatkowych kilkuset kilometrów asfaltem. Spotkamy się z nimi za trzy dni w Yulara. A my, korzystając z pięknej pogody i suchego podłoża pojechaliśmy w kierunku położonego na terenach zalewowych Inside Birdsville Track. Po 150 kilometrach wjechaliśmy już na właściwy, szeroki jak autostrada szuter. Można nim jechać 130 km/h prostą drogą aż po horyzont. W ogóle pojęcie odległości zmienia tutaj swoje znaczenie. Wyobraźcie sobie szuter z Warszawy do Krakowa, gdzie po drodze spotykacie JEDNO albo dwa zabudowania. A to jest i tak gęsta zabudowa, bo odległości między homesteadami bywają o wiele większe. Po wyjeździe z pustyni w planie mamy robienie szutrami odległości przeciętnie jak ze Szczecina do Gdańska – i wcale tego się nie czuje bo jedzie się jak po pustej autostradzie ze średnią prędkością 100 km/h. Wieczorem, po przyjeździe do Mungerannie odbyło się uroczyste wspólne śniadanie Wielkanocne – wszak dzisiaj jest niedziela pierwszego dnia Świąt.

 

16.04 Mungerannie - Wiliam Creek

Roadhous w Mungerannie prowadzi taki śmieszny człowiek z długą białą brodą o imieniu Zac. Razem ze swym chopperem i swoją knajpą tworzy bardzo fajny klimacik dla swojego pub’a. Słynny jest także z tego, że jego córki wygrały ogólonoaustralijską olimpiadę z matematyki w radiowej szkole. Nie wiem czy wiecie, jak wygląda taka szkoła – klasy są po kilka osób, indywidualny tok nauczania a unikalność systemu polega na tym, że dzieci siedzą w swoich domach przy mikrofonach w promieniu kilkuset kilometrów od nauczyciela. I podobno bardzo dobrze się uczą.

Po zrobieniu kilku fotek wyruszyliśmy dalej. Dzisiaj był lany poniedziałek i po raz pierwszy w czasie naszej wyprawy spadł deszcz. Nie była to ulewa, ledwie pokropiło, ale na drodze pojawiły się już dosyć spore kałuże. Też kolejna zagadka – skąd z kilku kropel deszczu takie duże kałuże? W kolejnym roadhousie dowiedzieliśmy się z radiowego komunikatu, że właśnie zamknęli Pustynię Simpsona bo przez deszcz i wypełnione słone jeziora jest już nieprzejezdna. I faktycznie, możemy to sobie wyobrazić, bowiem sama jazda po mokrych wydmach nie sprawiałaby nam większych problemów, ale przejazdy między nimi, gdzie gromadzi się woda byłyby już nie lada wyzwaniem. Nawet niewielkie opady powodują błotniste i grząskie kałuże, bo woda nie wsiąka w glebę. Pół biedy, gdyby takich jeziorek było kilka – było ich kilkadziesiąt i na pewno nie wydostalibyśmy się stamtąd przez dobrych kilka dni.

Po drodze wjeżdżamy na Odnadatta Track i mijamy osadę Maree. Znajduje się tam muzeum kolejki Old Ghan, które jest zlokalizowane na starej stacji kolejowej, w cieniu pięknych palm. Naprawiamy kilka przebitych kół – dziś chyba mamy dzień przebitej opony. Jakoś prawie każdy przebija jedno lub dwa koła. Celuje w tym Marcin Szpak, który ma chyba pecha. Po drodze widzimy jeszcze duże stada białych i zielonych papug, orła, kilka kangurów, emu, znalazła się nawet jakaś jedna duża jaszczurka. W pewnym miejscu Odnadatta Track dochodzi nad brzeg wielkiego słonego jeziora Eyre, o powierzchni ok. 10% powierzchni Polski. Wrażenie niesamowite, równa słona płaszczyzna aż po horyzont. Nie na darmo jest to najlepsze miejsce do bicia rekordów prędkości dla samochodów rakietowych – to tutaj w latach 90-tych po raz pierwszy przekroczono barierę dźwięku pojazdem kołowym. Nocujemy koło lotniska w Wiliam Creek i kolejnego kultowego outbackowego Pub’u

 17.04 Wliam Creek – Marla

Wiliam Creek jest osadą gdzie znajduje się jeden z większych obszarowo australijskich homesteadów. Oprócz pubu i lotniska znajduje się tutaj jeszcze quasi-muzeum ciekawostek z pobliskiego poligonu Woomera gdzie swego czasu Brytyjczycy i Amerykanie dokonywali eksplozji bomb wodorowych. Są tu jakieś szczątki rakiet, pogięte żelastwo i inne pozostałości po próbach nuklearnych, czyli to, co miejscowym spadało w latach 50-tych i 60-tych na głowę. I to wszystko jest pięknie opisane i opatrzone tabliczkami informacyjnymi. W pubie zostawiamy zgodnie z miejscowym zwyczajem swoje wizytówki oraz przybijamy do sufitu koszulkę wyprawową.

Dziś jest dzień kangura. Co chwilę przebiegają nam drogę stada kangurów, widzimy duże ich ilości po obu stronach szutru, od Odnadatty aż do Marli. Odnadatta zaś jest kultowym miejscem w outbacku. Jest tutaj pub o wdzięcznej nazwie Pink Roadhouse Odnadatta, prowadzony przez dawnego hippisa Adama. Adam jest bardzo towarzyskim człowiekiem, nasza grupa wzbudza jego żywe zainteresowanie. Jest on autorem i wykonawcą specyficznych drogowskazów rozrzuconych po całej środkowej Australii – od dobrych kilkunastu lat rozstawia na skrzyżowaniach denka od 200l beczkach po oleju, pomalowanych na różowo-czarno z informacjami, co, gdzie i w którym kierunku. W jego pubie serwują przyzwoite i tanie „fish and chips-y”, dookoła zaś kręcą się brudni Aborygeni pozujący do zdjęć, a cała osada przypomina jedno wielkie złomowisko. Można tam znaleźć szczątki kilku willys’ów, Series I, jakichś dodge’ów Bluebirdów, była nawet rama Forda T. Poza tym jest piękna szkoła Aborygenów, lotnisko, posterunek policji, poczta, stacja benzynowa i to wszystko. No i jest Aborygen Dave, który szczególnie chętnie dawał się fotografować. Wieczorem wszyscy dojechaliśmy do osady Maree, gdzie rozbiliśmy się na kempingu przy Stuart Highway.

18.04 Maree – Yulara

Dziś prawie cały dzień to asfaltowa Stuart Highway. Prawie cały dzień, bo był też 200 km odcinek prawdziwej outbackowej drogi, poza szlakiem uczęszczanym przez turystów. Co kilkadziesiąt kilometrów homestead, krowy pasące się w buszu, wielkie Goany wylegujące się na słońcu, co i raz kicające kangury, kilka rodzajów mrówek – od ledwie widocznych na piasku do takich wielkich na 3 cm długości, kopce termitów, mnóstwo śladów węży i różnego innego robactwa Zderzenie totalnej dzikości z nowoczesnym Yulara Resort’em w stylu amerykańskim zbudowanym na środku pustyni koło wielkiej czerwonej skały Uluru. Wzbudziło to nasz ogromny niesmak po tylu dniach w buszu – masa camperów, przyczep, autobusów, kilka hoteli o standardzie od 2 do 4 gwiazdek, centrum handlowe z supermarketem, działające telefony komórkowe, japońskie, niemieckie, tajskie, chińskie i niewiadomo skąd jeszcze wycieczki. I wszystko drogie jak nie wiadomo co, prawdziwa maszynka do wyciągania pieniędzy z turystów. Wieczorem ci, co zdążyli dojechać pojechali na podziwianie zachodu słońca, oczywiście jak w kinie samochodowym – z wielkiego parkingu wśród kilkudziesięciu innych amatorów widoku zmieniającego w ciągu kilkunastu minut swój kolor monolitu. Trzeba przyznać, że ten jeden z największych na świecie jednorodnych kamyków robi duże wrażenie.

Po drodze kilkoro z nas miało po raz pierwszy (i jedyny) spotkanie z australijską policją, mierzącą prędkość na szutrze. Gdyby policja w Polsce zawsze tak kulturalnie i bezstresowo podchodziła do kierowców było by u nas o wiele przyjemniej na drogach. Marcin Szpak z Agatą Trojanowską uratowali zaś jedną australijską parę, której na pustyni zepsuł się Nissan Patrol GR. Holowali ich dobrych kilkadziesiąt kilometrów do Kulgary.

19.04 – Yulara – biwaczek przy Lutrija Road

Dziś cały dzień zwiedzaliśmy okolice Uluru. Rano część z nas pojechała na wschód słońca na drugi z kolei parking widokowy. Niestety były chmury i nie widzieliśmy feerii barw. Padający w oddali deszcz pokazał nam za to piękną pustynną tęczę. Deszcz zmoczył nas już na kempingu, gdy zwijaliśmy namioty – umyliśmy w nim samochody, muchy poszły sobie spać a powietrze przestało być tak duszne. Zobaczyliśmy także piękne zlepieńce w Kata Tjuta, oddalone od Uluru o 40 km. Robią o wiele większe wrażenie niż Uluru, zupełnie jak Góry Smocze w Afryce zwłaszcza, ze można między nimi chodzić. Wycieczka 7 km trasą dolinkami i górkami pozwoliła na lekki odpoczynek od samochodów. Mogłem tam porównać przygotowanie naszych szlaków turystycznych z australijskimi. Co 500 m radiowy Emergency Station zasilany bateriami słonecznymi, kilka kranów z wodą do picia, mostki z plastikowych desek o rustykalnym wzorze – czysta komercja i trasa dla klasycznych ceprów wysiadających z klimatyzowanych samochodów. Niemniej górki są bardzo fajne.

Wieczorem, po skorzystaniu jeszcze z campingowego prysznica pojechaliśmy ok. 180 km dalej na biwak koło Lutrija Road. Kilkaset metrów od drogi, ze wydmą, wśród drzew trawiastych znaleźliśmy kapitalne miejsce na postój. Po rozłożeniu biwaku i rozpaleniu ogniska nagle pod naszymi nogami zaroiło się od 20cm długości wijów – zaczęło robić się trochę niebezpiecznie, bo są to bardzo jadowite wieloszczety, niemniej każdy złożył odpowiednie buty a po kilku piwach zdążył się przyzwyczaić do czegoś, co ma kilkadziesiąt nóg i co szybko zasuwa między nogami nie oglądając się na przeszkody. Namioty na dachu wreszcie okazały się naprawdę przydatne.

20.04 – Lutrija Road – Namatrija Drive

Dziś głównym punktem programu był Kings Canion. Na początku nie robił dużego wrażenia, ale po wejściu na górę i przejściu szlakiem kilku kilometrów stwierdziliśmy, ze naprawdę było warto. Suche jak pieprz góry a w głębokich na kilkadziesiąt metrów rozpadlinach oazy z palmami i przepiękną roślinnością. W jednym miejscu, zwanym Garden of Eden, na końcu jednej z rozpadlin było dosyć duże jeziorko, gdzie można było nawet sobie popływać a co właśnie robiło kilka młodych Australijek w bikini (i bez).

Nocleg znaleźliśmy ok. 200 km za Canionem, w korycie wyschniętej rzeki, też kilkadziesiąt metrów od drogi.

21.04 – Namatrija Drive – Alice Springs

Właściwie wszystkich ogarnął klimat końca. Już niedługo będziemy w samolocie, do Alice jest tylko 200 km.. Pobudka była dosyć późna, długo zeszło nam na czyszczeniu samochodów i przygotowywaniu ich do oddania. Trzeba było zerwać naklejki, wysprzątać środek, poukładać rzeczy. Samochody musieliśmy zwrócić do 16.00 a wbrew pozorom nie było na to tak dużo czasu. Samo oddawanie odbyło się bardzo szybko i bez większych problemów. Wykupienie rozszerzonych pakietów ubezpieczeniowych uchroniło kilkoro z nas od dodatkowych kosztów, niemniej Tomek i Paweł musieli zapłacić za skrzywiony przedni most od Toyoty, bo tego polisa nie obejmowała. Ale jak usłyszeli cenę, to jak na nasze, polskie warunki to właściwie było prawie za darmo – równowartość 4 dobrych opon terenowych. I jeszcze im powiedzieli, że jeżeli da się go naprawić, czyli np. zmienić tylko zwrotnicę to zwrócą im część pieniędzy. Nic tylko kupować mosty w Australii. Wieczór był porą odwiedzin lokalnych barów i pub’ów a najciekawszymi z nich były Steak House oraz Pub Saloon, gdzie Agata z Dorotą prawie tańczyły na stole, Marcin Szpak i Zbig królowali na parkiecie, orzeszki ziemne były dostępne w nieograniczonych ilościach, sprzątanie ze stołów odbywało się zrzucaniem przez kelnera odpadków na podłogę a informacja o bawiących się Polakach szła bezpośrednią relacją w lokalnym radio.

22.04 – Alice Springs – lotnisko

No i nasza podróż szczęśliwie dobiegła końca. Dziś zaczął się powrót przez pół świata do Polski. Ja i Tomkiem zostaliśmy jeszcze w Australii przygotowując przyszłoroczną wyprawę Outback Wertep Expedition. Do kraju wrócimy dopiero za dwa tygodnie – taki mamy zamiar, ale nie wiadomo jak to będzie. W każdym razie pozdrawiamy was serdecznie i.... do zobaczenia w Australii lub na innym off-roadowym szlaku.

Michał Synowiec

„Zetor”

<< powrót


KOMENTARZE Tylko zalogowani użytkownicy mogą
rozpoczynać nową dyskusję.






X