W poniedziałek o 18:33 na warszawskim Okęciu wylądował najszybszy polski kierowca w Dakarze - Krzysztof Hołowczyc. Specjalnie dla mediów i kibiców opowiedział o swoich wrażeniach :
-Dwa tygodnie za kierownicą, to prawie jak przeżyć wojnę. Takich odcinków specjalnych nie widzieliśmy nawet w Afryce. Moim zdaniem organizator chciał udowodnić, że rajd w Argentynie będzie super ciężki i rzeczywiście tak było. My od początku jechaliśmy w pierwszej dziesiątce i to już dobrze rokowało. Niewiele mieliśmy awarii technicznych, sumując straciliśmy może 3,5 godziny, to nie dużo jak na Dakar, jednak czwarte miejsce uciekło. Zespół spisał się bardzo dobrze, sponsorzy po czterech latach doczekali się dobrego wyniku, a to dowodzi, że warto myśleć przyszłościowo i wierzyć w sukces. Nasza postawa wskazuje na to, że mamy motywację by myśleć o czymś jeszcze większym. Moje słowa, które padały od wielu lat, że Dakar można wygrać, są coraz bardziej realne. O tym marzę, to jest mój kolejny cel.
-Myślę, że głównym problemem Sainza jest to, że ciągle czuje się kierowcą rajdowym i za wszelką cenę chciał zwyciężyć na wszystkich oesach. Przewaga technologiczna Volkswagena w tym roku była rzeczywiście duża. Hiszpan miał szansę ale niestety, Dakar wymaga pokory, a czasami wystarczy to czego nie lubi zawodowiec - odjęcie gazu. My jesteśmy przyzwyczajeni żeby cisnąć ale nauczyłem się, że czasami nie warto. W maratonie ryzyko należy minimalizować. Momentami jest naprawdę niebezpiecznie i nie wiadomo co się spotka za kolejnym szczytem. Trzeba jeździć czysto i rozważnie ale szybko. Skończyły się czasy Dakarów kiedy to, do mety wystarczyło po prostu dojechać i wynik sam się zrobił. Teraz trzeba zasuwać ale być na drodze.
-Uważam, że organizatorzy wzięli sobie do serca i chcieli pokazać, że rajd może być jeszcze trudniejszy niż w Afryce – to im się udało. Gdyby jednak nie zatrzymali wyścigu w dwóch miejscach, na punktach kontroli czasu, to dojechałoby może 30 samochodów. Mieliśmy pretensje o to, że przejechaliśmy bardzo ciężki odcinek, a po 30 załodze zatrzymano oes bo szefostwo stwierdziło, że jest zbyt trudno. Tylko dlatego wielu miało szansę dotrwać do mety. Myślę, że dwa, trzy etapy były zdecydowanie za trudne.
-Na 10 etapie urwał się wał napędowy, wyglądało to na koniec zabawy bo z jednym (przednim) napędem nie ma szansy na jazdę po piasku i wydmach. Kiedy byłem załamany i zadzwoniłem do zespołu, serwisant z uśmiechem powiedział mi o zapasowej części w magicznej skrzyneczce znajdującej się w moim wozie. Jestem mechanikiem więc nie miałem większego problemu z wymianą. Zajęło to około godzinę ale dało wiele szczęścia. Jeszcze żadna mechaniczna część tak mnie nie ucieszyła. Za pomocą kamieni i prowizorycznych narzędzi wymieniliśmy końcówkę i przefrunęliśmy przez ostatnie wydmy. Chcieliśmy nadrobić starty, wydzieliła się taka adrenalina i nie zwróciliśmy uwagi, że to była najtrudniejsza część odcinka.
-Cieszę się, mieliśmy okazję pokazać, że jesteśmy naprawdę szybcy. Na odcinkach technicznych mamy szansę walczyć o wysokie miejsce. Nieskromnie powiem, że gdy będziemy mieli samochód podobny do zespołów fabrycznych, to nasze szanse wzrosną. Trzeba mieć jednak świadomość, że na tym rajdzie, nie liczy się miejsce na etapie, które bardzo cieszy tylko meta. Ja cały czas widziałem Buenos Aires, a zwycięzcy są na mecie. Nasz sukces wynikł z równej i dynamicznej jazdy. Liczą się zawodnicy jadący szybko, czysto i szanujący sprzęt. Taka jest też różnica pomiędzy ściganiem się w rajdzie płaskim, który można przyrównać do sprintu, a terenowym maratonie. Należy jechać mądrze i widzieć finisz. Tu pasują słowa Jacka Czachora : Jest finisz – jest wynik.
-Volkswageny w tym roku były bardzo dobrze przygotowane, nic się nie działo, nie psuło, kierowcy cały czas jechali. Z czystej jazdy tak właśnie wynika, że różnice czasowe pomiędzy De Villiersem i Millerem były znikome. Inaczej jest kiedy zawodzi technika jak np. w zespole BMW - problemy z przegrzewającymi się silnikami albo w teamie Mitsubishi, dla którego ta edycja była wyjątkowo pechowa.
Porównując nasz samochód, uważam go za bardzo „równy”, nie za szybki, nie za mocny ale stabilny, wszystko w nim działało. W połączeniu z ciężką pracą serwisu zwiększyło to nasze szanse. Wielkie przeżycie, ogromna radość, może jeszcze tego nie czujemy, nie dotarło do nas jak duży sukces osiągnęliśmy ale gratulowali nam wszyscy najlepsi.
-Kiedy mieliśmy kłopoty z silnikiem, bo generował moc na 70%, pod wiele wydm nie byliśmy w stanie podjechać. Wybieraliśmy alternatywne drogi, nie zawsze lepsze. Dojechaliśmy do momentu gdzie staliśmy na półce wielkości boiska do siatkówki. W dół było jakieś 800 metrów o ostrym nachyleniu, nie widać co jest niżej. Nie było innej drogi – tylko zjazd. Ryzykując, miałem świadomość, że najmniejszy błąd i auto może dachować, nie było szansy na hamowanie czy ratujący manewr. Zjechaliśmy do starego koryta rzeki, bardzo wąskiego kanionu, ale udało się wyjechać, uszkodziliśmy tylko błotniki i drzwi. Trudno to opowiedzieć, to przeżycie zostanie we mnie.
-31 Dakar to mój wielki sukces, mam nadzieję, że nie ostatni. Chciałbym ten rajd wygrać, to jest moim celem i marzeniem. Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim naszym kibicom, za to, że w nas wierzyli i dopingowali. Najbliższe dni to trochę odpoczynku, spotkań, opowieści, wywiadów. Muszę też spędzić zaległy czas z rodziną.
fot. Robert Godlewski h31
|