Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2010-03-02]
Relacja z trzymiesięcznej wyprawy Pawła i Agnieszki po Azji Centralnej.
 

WYJAZD

No i wreszcie uffffff!!!!! Udało sie zapakować Vitarę! Jest wszystko co potrzeba (tak nam sie wydaje) i wszystko co niepotrzebne – kilka części w razie gdyby auto miało odmawiać posłuszeństwa, osiem plastikowych kanistrów prosto z allegro 3 zl za sztukę, weszły nawet rozkładane krzesła turystyczne... Na felgach mamy dość zużyte AT'ki o bieżniku typowym na szutry, kamienie i tym podobne suche rejony. Żadnego dodatkowego motania w aucie, może poza zamontowaniem halogenów które i tak zresztą szybko padły. Żegnamy się z naszymi kochanymi Katowicami nieprzypuszczając nawet, że aż na tak długo.
Pierwszy nocleg przy drodze jeszcze w Polsce, następne już w trasie na Litwie. Tutaj postój na kilka dłuższych chwil w Wilnie, zwiedzanie “Ostrej Bramy”, następnie Łotwa i Estonia gdzie próbujemy odnaleźć widmo panoszącego się kryzysu – ale patrząc na drogi jak na zachodzie, tłumy rosyjskich turystów w Tallinie jakoś nie możemy go dostrzec. Trochę mieszają się nam pory dnia, stolicę zwiedzamy o drugiej w nocy przy dziennym świetle – to dzięki “białym nocom” na które mamy okazje trafić. Po kilku dniach wreszcie forsujemy „żelazną kurtynę”, 21 godzin na granicy daje nam do zrozumienia że zaraz wyjedziemy z przyjemnej i łatwej Europy a znajdziemy sie w świecie już nie tak banalnym i prostym.

ROSJA

Na razie drogi są w całkiem dobrym stanie, ale różnica w porównaniu z drogami sprzed paru dni jest już wyraźnie zauważalna. Nie sądzimy, że za parę tygodni zatęsknimy za naszymi polskimi “czarnymi”. Aga wsiada za kółko i pruje ile wlezie, zjeżdżamy na chwilę z głównej drogi i jedziemy jakąś lokalną. Masakra, asfalt z jakimiś koszmarnymi wybrzuszeniami, co chwilę progi w dół, w górę jakby to były jakieś schody, chyba stare betonowe płyty zalali byle jak jakimś podłym asfaltem. Panel z radia wyskakuje co chwilę, nawet przyczepienie go taśmą nic nie daje, trzeba go cały czas trzymać. Walimy głowami w sufit a wnętrzności zaraz będą na wierzchu. Tak sie nie da, trzeba zwolnic i wbić na główną drogę, bo daleko nie ujedziemy. Jadąc tak sobie na południe w pewnym momencie słyszę gdzieś spod maski jakiś dziwny dodatkowy dźwięk. Szybko na pobocze, krótka lustracja – i o w mordę kopany - wyjmuję z okolic wspomagania jakąś metalową część, która wala się luzem pod maską i właśnie zaczęła ścierać nam paski. Po krótkim szoku, zbieram się w sobie i montuje z powrotem element naprężający tym razem już nie na śrubach które popękały tylko na taśmie i ściągach elektrycznych, których mam trochę w zapasie. Mam nadzieje że ta prowizorka na trochę starczy. Krótki odpoczynek w Moskwie u znajomej, obowiązkowe odwiedziny u “wiecznie żywego” Lenina oraz zwiedzanie Soboru Wasyla i w drogę na południowy wschód!! Śpimy na “autostajankach” czyli parkingach strzeżonych, głównie w samochodzie i przy samochodzie, bardzo przydaje się duża miska kupiona w ruskim markecie która służy nam za wannę. Coś rzeczywiście jest na rzeczy jeśli chodzi o włamy do samochodów bo w europejskiej części Rosji nie widzimy żadnych aut parkujących gdzieś na poboczach. Autostajanki otoczone są głównie wysokim murem, drutami kolczastymi, często wewnątrz biegają psy tak że w ogóle strach wyjść z auta.

 

KAZACHSTAN

Na granicy mordercza biurokracja, oprócz tego wyciąganie wszystkich rzeczy z auta, robienie policyjnych zdjęć naszych fizjonomii no i oczywiście odpowiadanie na przedziwne pytania w stylu do Kazachstanu? Turystycznie? Ale po co? Pomimo że nie było prawie żadnej kolejki cztery godziny załatwiania murowane i tak już będzie prawie na wszystkich następnych granicach.
Drogi jak na razie w świetnym stanie, mnóstwo nowego asfaltu, wszędzie praca wre, wielu Gastarbeiterów z całej Azji i Kaukazu. Jakoś Kazachstan nie chce za grosz pasować do wizerunku z “Borata”. Nie mamy też żadnych problemów z milicją, są bardzo grzeczni, nie wyciągają od nas kasy, nawet jak ewidentnie przekraczamy prędkość, to zawsze wymigujemy się a to odblaskową koszulką a to kolorowym breloczkiem. Docieramy do stolicy regionu zachodniego miasta Atyrau, gdzie dokonujemy obowiązkowej rejestracji w centrali byłej KGB podając za miejsce przebywania pierwszy przyuważony hotel czterogwiazdkowy w centrum miasta – nie możemy do kwestionariusza przecież wpisać prawdziwego adresu: Vitara kolor niebieski, namiot kolor khaki.
W mieście przejeżdżamy most na rzece Ural, na którym znajduje sie symboliczna granica Europa- Azja. Wreszcie jesteśmy więc w Azji i mamy już tylko kilkaset kilometrów przez step żeby wjechać na właściwy Jedwabny Szlak. Drogi dalej są w dobrym stanie, ale pojawiają się coraz częściej fragmenty wyciętego asfaltu na idealnie płaskich trasach. Prędkość musimy mocno redukować żeby nie wpaść do takich niepoznakowanych wyrw.

 

UZBEKISTAN

Jesteśmy w republice o dźwięcznej nazwie Karakalpakstan. Przez pierwsze trzysta kilometrów nie ma nic tylko piach i jedna nitka zrujnowanego albo zasypanego piachem asfaltu. Co chwila trzeba w niego wjeżdżać i pierwszy raz od wyjazdu doceniamy większy prześwit pod autem od normalnych “plaskaczy”i nasze założone AT'ki z bieżnikiem fajnie sprawdzającym sie na piachu.
Tak, to już początek pustyni Kyzył Kum, więc po przyjeździe do Chiwy – pierwszego miasta na naszym szlaku karawan Vitara wygląda jak po „oesie” na Rajdzie Faraonów czego się nie dotkniemy jest w piachu i pyle. W starej Chiwie zakochujemy się z miejsca – urocze miasto muzeum na wolnym powietrzu, pełne meczetów, medres, mauzoleów. Czujemy się tu jak w scenografii do “Baśni tysiąca i jednej nocy” albo co najmniej o Ali-Babie i Aladynie. Można tu godzinami spacerować pośród wąskich uliczek, ciemnych zaułków, wczuwając sie w niepowtarzalny klimat tego miejsca.
Po kilku dniach opuszczamy Chiwę i jadąc Jedwabnym Szlakiem skrajem Pustyni Kyzył Kum na wschód docieramy do Buchary. Drogi są coraz gorsze, momentami brakuje asfaltu i pomimo że jedziemy główną “krajówką” E 40 to czasami jest tylko szutr no i oczywiście klasyczna tarka. Po drodze zatrzymuje nas kilkakrotnie milicja, zawsze są jednak nastawieni bardzo przyjaźnie, nie wyłudzają pieniędzy, czasami damy im jakiś suvenir z naszego zestawu np. kolorowy breloczek który w Uzbekistanie ma duże wzięcie;) i to wszystko. Wygląda na to, że bardziej chcą sobie pogadać i pochwalić się swoimi kolorowymi pałkami milicyjnymi którymi machają we wszystkie strony co powoduje że w nocy takie zatrzymanie przez czwórkę milicjantów wygląda bardziej na wygłupy trupy cyrkowej:)

Wobec „wspaniałych okoliczności przyrody” a konkretnie wysokich temperatur postanawiamy trochę się schłodzić w jeziorze Aydarkul. W tym celu wjeżdżamy na pustynie Kyzył Kum i wśród piachów i skał po paru godzinach dojeżdżamy do tego olbrzymiego sztucznego zbiornika wodnego. Tutaj zaczynają się juz prawdziwe bezdroża, włączamy napęd na cztery koła, a po chwili także reduktor.
Następnego dnia wyjeżdżamy z urokliwego socjalistycznego kurortu, mimo że w tych temperaturach chciało by sie siedzieć non stop w wodzie i jedziemy do Samarkandy – ostatniego ale i najważniejszego punktu na naszym „Jedwabnym Szlaku” w Uzbekistanie. Miasto swą potęgę budowało od VI do XIII wieku by w XIV stać się stolicą państwa Timura – potężnym centrum ekonomiczno kulturalnym, najznakomitszym w całej środkowej Azji.

Ponieważ nasza wiza Uzbecka kończy się, z Samarkandy jedziemy prosto na granicę z Tadżykistanem – meldujemy się na niej w ostatni dzień trwania naszych wiz. Tu znowu standardowo cztery godzinki, tony papierów i oczom naszym ukazuje się momentalnie inny krajobraz.

TADŻYKISTAN

To najprawdziwsza prawda – dziewięćdziesiąt pięć procent powierzchni Tadżykistanu to góry. Od razu po wjeździe do tego kraju ukazują nam sie w oddali szczyty, na razie niewysokie, niepozorne. Jedziemy jeszcze po w miarę równym asfalcie, jesteśmy zadowoleni i błogo nieświadomi tego co ma nas spotkać jeszcze tego samego dnia i dalej, w całym kraju.
W pierwszym miasteczku Pandżikient przy lokalnej knajpce usiłuję dokonać naprawy lekko padniętego mechanizmu podnoszenia szyby ale po paru chwilach okazuje się, że mechanizm całkiem „załatwiłem” i już nie działa. Z pomocą kilku panów oraz szefa knajpki na zasadzie pomożecie? - kanieszno, pomożemy! podnosimy zablokowaną szybę i mocujemy ją tak, że teraz już będzie cały czas zamknięta. Nie zrażamy się tym wcale bo klimę mamy cały czas sprawną i naprawdę pomaga nam przetrwać najgorętsze chwile na trasie. No cóż, pierwsze kilkadziesiąt kilometrów wygląda bardzo obiecująco, ale już po dwóch godzinach zaczyna się to co tygryski lubią najbardziej – brak asfaltu i dróg. I tak już będzie prawie cały czas w tym kraju. Poruszając sie główną „międzynarodową” drogą szybko weryfikujemy nasze plany, do stolicy dziś nie zajedziemy, jutro też nie, w sumie to przestajemy planować. Z każdym kilometrem nabieramy wysokości i coraz to większych obaw czy zdążymy przejechać i zobaczyć to co najciekawsze w Tadżykistanie.
Jadąc dalej na wschód docieramy do rzeki Panj – granicy z Afganistanem i od tej pory jedziemy w górę jej biegu w stronę miasta Khorog- wrót do doliny Wakhanu. Pomimo że poruszamy sie cały czas drogą międzynarodową M-41, dalej jest to szutr i kamienie, czasami bardzo spore, świeżo osunięte ze zboczy. Nie gnamy naszej Vitki w szaleńczym tempie, gdyż wiemy że dla niej off road dopiero sie zacznie i na razie ma się spokojnie przyzwyczajać. Niektóre przepaście i bliskie spotkania z Ziłami i Kamazami też studzą nasze zapały. Filtr powietrza to wymieniamy to wytrzepujemy – non stop jest zapylony. Z braku wymiennych filtrów paliwa benzynę wlewamy filtrując ją najpierw przez sitka malarskie – zbiera sie tam co chwile niezły syf.
Z tego miejsca zaczyna się słynna Pamir Highway, na której jest stary asfalt i jedzie sie nią dosyć komfortowo. My wybieramy jednak podrzędną drogę przez dolinę Wakhan czyli podobno najciekawszy i najbardziej malowniczy kilkuset kilometrowy odcinek w Tadżykistanie.
Dolina Wakhan to chyba najpiękniejsza jaką udało nam się do tej pory zobaczyć, ale również chyba najbardziej posępna i księżycowa. Momentami jest bardzo szeroka a olbrzymie nagie góry wyrastające zarówno po stronie afgańskiej jak i tadżyckiej powodują skojarzenia z jakimś kosmicznym szlakiem olbrzymów. W Afganistanie, po drugiej stronie rzeki rozpościera sie pasmo Hindukusz, czyli dosłownie „Zabić Hindusa” a przed nami najwyższy jego szczyt oraz całego kraju, siedmio i pół tysięczny Nawszak.
Zjeżdżamy z drogi w dolinie i wbijamy na ścieżkę by dostać się do ruin fortecy Abraszim Qala. Po zapięciu napędów oraz reduktora dajemy w górę i męczymy Vitarkę bez pardonu, ale po kilku kilometrach i tak nasza dróżka kończy się więc musimy, zostawiwszy wóz, dalej iść piechotą. Po paru dłuższych chwilach ukazuje się nam forteca Abraszim czyli „Jedwabna Forteca” wybudowana by bronić Jedwabnego Szlaku przed łupieżcami zarówno chińskimi jak i afgańskimi. Z fortecy roztacza sie wspaniała panorama na dolinę – stąd można godzinami oglądać cudne widoki. Zjeżdżamy w dół już w ciemnościach, nie pamiętamy w ogóle drogi którą tu wjechaliśmy! Z duszą na ramieniu ześlizgujemy sie po kamieniach, bruzdach przez jakieś pola, niekoniecznie uprawne, i wpadamy w koryto małej rzeki, której nie dostrzegliśmy. Auto zawisło niewesoło. Po kilku próbach rozkołysania wyślizgujemy sie jakoś ale oczywiście jeszcze zdążam przywalić przodem w skarpę efektem czego jest zerwany dolny halogen który od razu gdzieś odpłynął z nurtem. Ale co tam, mamy przecież drugi.
Po Kilkudniowej trasie doliną Wakhanu dojeżdżamy do Pamir Highway ale od razu ją opuszczamy i jedziemy jeszcze na parodniowy off road nad słone jeziora JasziKul oraz BulunKul. Niestety brak jest jakiejkolwiek drogi, kluczymy po na wpół wyschniętych słonych jeziorach, momentami Vitarka wydaje się być na skraju możliwości mimo pozapinanych napędów i reduktora. I już już wydawało się że przejechaliśmy bezpiecznie usiane głazami białe solne nabrzeża, aż tu nagle zza skał wyłania się ktoś na osiołku szczelnie opatulony od stóp do głów, ma piękną chustę obszytą cekinami połyskującymi w słońcu, z daleka wygląda jak dyskotekowa kula, widać tylko oczy. Chwila zagapienia i najeżdżam na wielki głaz na którym Virtarka zawiesza się rozpaczliwie. Zrywamy szpilkę kolektora, uszczelka wysuwa się spod dwururki oprócz tego słychać że coś świszczy - przewód z klimy. Cholera jasna! Gaz uciekł z instalacji, wiec klimy już nie mamy. Mam za to nadzieję, że nic więcej nie poszło. Odludzie kompletne, słone jeziora i góry, podczas całego dnia spotkaliśmy tylko matkę z dziećmi w jakieś zrujnowanej osadzie, gdzieś pośrodku księżycowego krajobrazu oraz to dziewczę teraz na osiołku, przez które chyba tu zostaniemy. Stoimy tak z rozdziawionymi gębami, a to ono oddala się niczym zjawa na osiołku gdzieś donikąd. Cóż, podrapawszy sie po głowie przypominamy sobie że mamy jeszcze całe Russkoje – Igristoje z Petersburga, które nie poszło podczas urodzin Agi:) Dobywamy go z plecaka i rozlewamy do blaszanych kubków. Po takim rozładowaniu atmosfery zabieram sie za przykręceniu obwisłego wydechu, teraz przynajmniej będzie słychać nas z daleka w razie bliskich spotkań z pasterzami i osiołkami gwałtownie wyłaniającymi i się zza zakrętu.

Nasza wiza tadżycka kończy się dramatycznie szybko. Wjeżdżamy więc teraz już definitywnie na Pamir Highway i jedziemy nią na wschód w stronę Kirgizji. Po dwu dniach osiągamy najwyższy punkt na całej trasie – przełęcz Akbajtal. Na 4650 m.n.p.m. Vitarka troszkę sapie i jest coraz głośniejsza. Jest już wyraźnie chłodniej a nasz GPS nie wiedzieć czemu wskazuje jeszcze większą wysokość niż napisy na oznaczeniach przy drodze.
Na noc docieramy do osady nad pięknym jeziorem Karakol jednym z najwyżej położonych słodkich jezior w Pamirze ( 3915 m.n.p.m.) O kąpieli nie może być jednak mowy, temperatury są niezbyt sprzyjające. Następnego dnia po paru godzinach meldujemy sie na granicy z Kirgizją na pięknie położonej przełęczy Torugart (4280m.n.p.m.)

KIRGIZJA

Podobnie jak w Tadżykistanie cały kraj to góry ale jednak inne; krajobrazy alpejskie, mnóstwo zieleni no i Kirgizi mieszkający w swych jurtach, poruszający sie głównie konno. Pogoda również się zmienia, dopadają nas pierwsze ulewy które rozmywają dopiero co utwardzane przez Chińczyków drogi.
Akumulator rozładowuje się coraz bardziej i co chwilę mamy problemy z odpalaniem. Dojechawszy do miast Osz postanawiamy poszukać jakiegoś elektryka żeby sprawdził o co chodzi. Osz to bardzo miłe miasteczko ale nie ma w nim za dużo do zwiedzania oprócz kolorowego targu w typowo azjatyckim stylu. Gdy auto jest już ponaprawiane wyjeżdżamy w stronę stolicy.
Krajobrazy jak z bajki do tego jest asfalt na drodze!! Znów przez chwilę czujemy się jak w Austrii czy Szwajcarii. No może nie tak do końca, bo w Europie nie dostaniemy przy drodze kumysu i innych „smacznych inaczej” specjałów z mleka zarówno kobylego jaki owczego.
Z Biszkeku obieramy kierunek dalej na wschód nad jedną z głównych atrakcji Kirgizji – nad olbrzymie jezioro Issyk Kul. Widoki nad jeziorem jak z pocztówek wzięte – z nad tafli jeziora w oddali wyrastają całe masywy ośnieżonych szczytów. Znak ze zbliżamy sie do kolejnego azjatyckiego pasma Tien Szan.

Jako bazę na wypad w Tien Szan przyjmujemy miasteczko Karakol, gdzie liczymy na liczne atrakcje z racji zbliżającego się głównego święta państwowego - Dnia Niepodległości. W międzyczasie z Karakol udajemy sie na kolejną przygodę off roadową do położonej wysoko w górach osady Altyn Araszan. Zapytani lokalni jak duże widzą szanse że wjedziemy tam naszym autem odpowiadają – kakaja to maszyna – japońsjkaja? Pojedziesz, niet problema. Spotkany Austriak na quadzie ze swoja żona Kirgizką patrzy jednak krytycznie na nasze auto, nasze AT'ki i mały prześwit, twierdzi że będą problemy szczególnie jak spadnie deszcz. Nie martwimy sie tym zbytnio patrząc na bezchmurne niebo, nie myślimy jednak że gość będzie miał racje – przecież to góry i pogoda może zmienić sie w ciągu paru minut. Na razie jednak pełni „wiary w Vitary” pół dnia pokonujemy piętnastokilometrowy odcinek po głazach naszą ciągle grzejącą sie maszyną. Na górze uzupełniamy płyny chłodzące (tak w aucie jak i w nas samych:) i oddychamy z ulgą, uffff wjechać to się udało...
W dzień temperatura zbliżyła się po raz kolejny do zera wiec znów raczymy się kąpielami w gorących źródłach które ostatni raz podczas tej podróży dane nam jest spotkać. W nocy przetaczają się burze, całą noc wiatr smaga niemiłosiernie namiot w strugach deszczu, parę razy myśleliśmy że odfruniemy wraz z nim. Nazajutrz cała droga tonie w błotnistych kałużach a wszystkie kamienie i głazy zrobiły sie wstrętnie śliskie. Z ledwością udaje sie nam pokonać drogę w dół, z napędami i reduktorem, Aga cały czas musi mnie pilotować przed wozem oraz sprawdzać kijem głębokość rozlewisk. Nie obyło się oczywiście bez gięcia blachy, tym razem drzwi nie będą sie już domykały:) Cóż, na te błotko przydałoby się inne ogumienie.

 

KAZACHSTAN

Po opuszczeniu Karakol kierujemy się na granice z Kazachstanem gdyż nasza wiza kirgiska ważna jest tylko jeszcze jeden dzień. Nieopodal granicy znajduje się największa atrakcja kraju, słynny Kanion Czeryn. Po zjechaniu z głównej drogi i dziesięciu kilometrach tarki oczom naszym ukazuje się drugi co do wielkości na świecie kanion. Z góry robi niesamowite wrażenie, olbrzymiej wyrwy w płaskim kamienistym krajobrazie, z niezliczoną ilością fantastycznych formacji skalnych w najdziwniejszych kształtach. Robimy sobie piesze wycieczki w dół kanionu, z powodu porywistego wiatru gotujemy Spaghetti w aucie i troszkę przypalamy jeden z foteli:)

ROSJA

Po krótkim przeglądzie naszej sytuacji pobytowo – wizowej dochodzimy do wniosku, że skoro wielki brat tyle zażądał od nas za wizę i dał nam całomiesięczną, spróbujemy ją w całości wykorzystać i pojedziemy jeszcze na miesiąc na Syberię. Pogoda nie jest najgorsza (o tym że zaraz drastycznie sie zmieni nie mieliśmy jeszcze pojęcia). Auto dalej się toczy, przetykamy instalacje gazową, która od pewnego czasu czymś się zapchała i znów możemy tankować rosyjski gaz w cenie złotówki za litr. Obieramy śmiały kierunek który jeszcze w Polsce jakiś czas temu chodził mi po głowie – autonomiczna Republika Tuwy we wschodniej Syberii. Dzieli nas od niej jednak szmat drogi, jeśli nie będziemy się już zapuszczać na większe off roady i auto się nam nie rozsypie to damy radę.
Temperatura coraz bardziej spada, i mimo że w dzień jest znośnie po kilkanaście stopni to nad ranem budzimy się w oszronionym namiocie

Prawdziwa Syberia, jak okiem sięgnąć tylko Tajga. Olbrzymie limby syberyjskie i pustka wokół. W Tuwie przy drogach jest mnóstwo kurhanów, dziwnych kamiennych kręgów; większych, mniejszych, szamanizm miesza się tu z buddyzmem. Przed samą stolica Tuwy Kyzyłem trzeba przejechać przez niewysokie przełęcze na około 2000 m.n.p.m. I tu już dopada nas prawdziwa zima. Najpierw wali deszcz ze śniegiem potem juz sam śnieg i wszystko jest w moment zasypane. Zapinamy napędy, sprzęgiełka i jakoś wjeżdżamy w górę, w dół jeszcze wrzucamy reduktor. I tak po dwóch tygodniach od wjazdu na Syberie docieramy do miejsca przeznaczenia – stolicy Autonomicznej Republiki Tuwy – symbolicznego centrum Azji – Kyzyłu.
Tu jest już całkiem inny świat – niby Rosja – ale mało co już ma z nią wspólnego. Ruskich prawie w ogóle, Tuwińczycy to już prawie Mongołowie, język również całkiem inny i nie wszyscy po Rusku „gawariat”. Miasto jest dość zakręcone, jest tu m.in. dom szamana, w którym można wykupić usługę odstraszania złych duchów, odnajdywania zaginionych przedmiotów albo oczyszczania domu ze złych duchów po trefnych gościach. W centrum koło pomnika Lenina stoi wielki młyn modlitewny a buddyjska świątynia sąsiaduje z mini parkiem pamięci z czołgiem na piedestale i popiersiami zasłużonych „tankistów”. Pod miastem bardzo malowniczo wyglądają buddyjskie stupy na tle olbrzymich blokowisk z wielkiej płyty.

Dobra, czas wracać! Z naszej miesięcznej wizy rosyjskiej zostało jeszcze jakieś dziesięć dni a przed nami około 8000 km do Katowic. Żeby podróż nie była męcząca i monotonna, jedziemy na zachód wybierając co ciekawsze miejsca w Syberii wschodniej później w zachodniej no i w końcu w Rosji centralnej.

UKRAINA i Powrót

 

Przekraczamy całkiem sprawnie granicę i obieramy kierunek na Kijów. Potem jeszcze tylko ostatnia noc w namiocie pod Lwowem – trochę nerwowa gdyż auto zaczyna wydawać dziwne dźwięki a tu już zostało tak niewiele do domu. Odpukać nic sie nie rozsypuje i jeszcze tego samego dnia zatankowawszy do pełna tańszym ukraińskim paliwem przekraczamy granicę nie mogąc sie nadziwić uprzejmości polskich celników, cóż widać że tu już szengen, bo standardy obsługi podróżnych jakby z innej planety w porównaniu z Azja Centralną. Jeszcze tylko parę godzin i już pełną piersią oddychamy - Katowice!

 


Silk Road 2009
2 marca 2010

 

 
 
 
 
 
 
 
fot. Paweł Chudzicki
 
 


-lista galerii-

<< powrót


KOMENTARZE Tylko zalogowani użytkownicy mogą
rozpoczynać nową dyskusję.






X