Akcesoria i wyposażenie
australijskiej firmy ARB znajdziesz w ofercie naszego sklepu 4x4.


Tuleje zawieszenia


Bagażniki dachowe

[2013-12-05]
Nie brać jeńców, czyli podsumowanie imprezy XI Zmota Challenge
 

Załoga na trasie...
fot. fergie
„Będzie wojnaaaaa!” – tak Franc zapowiada praktycznie każdy organizowany rajd. O Zmocie też tak mówi, choć w sumie nie musi, bo i tak każdy dobrze wie, że 'wojna' na Suwalszczyźnie będzie na pewno. W tym roku na odprawie rzeczywiście nic takiego nie powiedział. A jednak ktoś, kto znalazłby się tam przypadkiem, mógłby pomyśleć, że III Światowa się tu aktualnie toczy.

    Piątkowy poranek nadszedł zbyt wcześnie jak na ten następujący po przedzmotowej integracji. Ten niesmak całkowicie zrekompensował natomiast smak – smak pyszności serwowanych na śniadanko przez panią Marylkę. Domowe wędlinki, świeżutki twarożek, boska wręcz żurawinka robiona według tajemnego przepisu, mniam! Człowiek się tak rozpływa nad tymi darami suwalskiej kuchni, chłonie aromat gorącej kawki, ogólnie jest miło, a tu wpada Franc. Umundurowany, z bronią w ręku i dziwnym błyskiem w oku wygląda, jakby właśnie wrócił z poligonu. Rzeczywiście wrócił z poligonu. A konkretnie z trasy, która niebawem miała stać się poligonem dla niemal 70 oddziałów offroadowego wojska. „Mordować, nie brać jeńców! Podrzynać gardła, dusić, tylko nie strzelać, żeby nie było słychać! Krowy pętać drutem i przyprowadzić na bazę! Złapani mówcie, że było słabe rozpoznanie!” To tylko część komend, jakie wydał głównodowodzący tej rewolucji październikowej. Wtedy wszystko stało się jasne – jesteśmy o jeden most za daleko. Znaczy trzeba się zbroić, przegrupować i dopić herbatkę, bo kolejnej nie będzie. Przynajmniej przez najbliższe półtorej doby.

    W pełnym rynsztunku wraz z ekipą korespondentów wojennych ruszam do sztabu polowego. Tam czeka już mój pluton. My, czterej pancerni… Kierowca bombowca, czyli Stang – coś jak Janek, a przynajmniej tak mu się wydaje. Grigorij, czyli Grześ, czyli Gajowy – wypożyczony tymczasowo z innego plutonu, obcokrajowiec taki znaczy. Oddaliśmy go potem, jak dotarł wreszcie nasz etatowy zwiadowca Gustlik, czyli Mike – długi, chudy i niezwykle sympatyczny człek. Tyły zabezpieczał wypisz-wymaluj Tomuś, czyli Wiesiek. Do tego zestawu ja – coś jakby skrzyżowanie Lidki z Szarikiem. Pozwólcie, że nie rozwinę wątku tej krzyżówki. Do kompletu oczywiście nasz miniaturowy czołg, czyli Suza 102.

    W sztabie jest już ojciec generał Franc i cała armia wojska polskiego, ze sprzymierzonym oddziałem rosyjskim (nie mylić z radzieckim!). Większość żołnierzy to znajomi z poprzednich desantów, ale jest i paru rekrutów. Wokół krążą zaś patrole żandarmerii wojskowej pilnujące, by przypadkiem ktoś nie zdezerterował jeszcze przed godziną W. Na dezercję przyjdzie czas. Na razie jest jeszcze kilka chwil na salutowanie, wymianę informacji o uzbrojeniu i ostatnie przeglądy artylerii. W końcu jednak rozbrzmiewa sygnał do zbiórki. W eskorcie ŻW cała armia wchodzi do sztabu, gdzie będą wydane rozkazy.
   
    Nie walczymy z innymi oddziałami, walczymy z terenem – o tym wie każdy żołnierz biorący udział w operacji Zmota. Trzeba więc poznać sylwetkę wroga. Tym razem naszym przeciwnikiem będą przede wszystkim trawersy, zjazdy i podjazdy, a także zdradliwe kożuchy i trochę błotka. Kluczem do zwycięstwa w tej wojnie będzie zatem strategia i taktyka. Przyjdzie nam stoczyć 15 batalii, których nazwy mówią same za siebie: Tylko dla Orłów, Operacja Market Garden, Złoto dla Zuchwałych, Komandosi z Navarony itp. W każdej z tych operacji czeka nas po kilka, kilkanaście bitew. Łącznie grubo ponad setka potyczek. Ciekawe, czy komuś uda się wygrać je wszystkie…

     Armia uzbrojona i gotowa do walki, rozpoznanie przeprowadzone, rozkazy wydane. Już czas. Zatem na koń i ruszamy w bój! Bój to jest nasz ostaaaaatni… A przynajmniej w tym sezonie.
Oddziały kolejno ruszają na wojnę. Każdy udaje się na z góry upatrzone pozycje. My, czterej pancerni, pierwszą walkę stoczymy z pływającymi kożuchami z racji tego, że nasz malutki czołg Suza 102 pływa jak amfibia. A zatem sięgamy po Złoto dla Zuchwałych. Strzeże go etatowy przedstawiciel żandarmerii wojskowej, Szejk, którego zastajemy na polu walki bratającego się z lokalną społecznością. Zameldowawszy się mu, rzucamy się w wir walki. Tę bitwę wygrywamy błyskawicznie. Jako kolejne cele obieramy nieprzyjacielskie trawersy w ilości sztuk kilku. Po drodze też chcemy przeprowadzić Operację Market Garden. Początkowo udaje nam się szybko i zwycięsko stoczyć kilka potyczek, okazuje się jednak, że to tylko zmyłka taka. Wróg jest cwany i ciągnie nas w wodną pułapkę. Dał się już w nią złapać dzielny oddział ełckich rekrutów. Ale twardzi to żołnierze, więc po długiej walce odnoszą zwycięstwo. Okupione jednak stratami w ich wozie bojowym zwanym Szczurowozem. Gdy oni dobijają nieprzyjaciela, my dezerterujemy. Ale tylko na chwilę, bo zaraz podejmujemy walkę w kolejnych suchych, technicznych operacjach.

    Nad niewielkim bagienkiem spotykamy kilka oddziałów lekkiej kawalerii, takiej turystycznej. Chyba się tu jakaś ciężka walka odbywa. Świadczą o tym wymalowani barwami wojennymi żołnierze oraz zniszczone czołgi. Podczas gdy mój pluton przygotowuje się do bitwy, przekształcając się z piechoty w marynarkę wojenną, ja na chwilę staję się troskliwą Marusią. Idę zbadać poszkodowany czołg marki Land Rover. „Martwy…” – ze smutną miną informuje mnie sierżant Kasia. Zaglądam pod otwartą przyłbicę Landka i widzę, że najwidoczniej rzucił palenie. „Utonął…” – sierżant Kasia zdaje się już w myślach kopać grób pacjentowi. Ja, pełna wiary w medyków-mechaników, poklepuję z nadzieją nieżywego LRa. I w tym momencie… To cud! Okazuje się, że mam ręce, które leczą! Pacjent zakasłał i zaczął oddychać. Będzie żył! Salutuję warszawskiemu oddziałowi landroverowemu i wracam do swoich. Udało im się już wygrać pierwszą bitwę tej operacji. Kolejne też zwyciężają, choć zwycięstwo wbrew pozorom nie przychodzi lekko. Z tym nieprzyjacielem jeszcze nikt nie walczył, trzeba go więc usiec maczetą. Przedzierając się przez zasieki Janek-Stang i Grigorij-Gajowy w świetle zachodzącego słońca wyłaniają się z gęstwiny. Victoria!
O zmierzchu chcemy sprawdzić, czy Orzeł Wylądował. Sympatyczny patrol ŻW informuje nas, że w p… wylądował. Pokazują nam dowody zdjęciowe jedynego jak do tej pory desantu (jak się później okazało jedynego w całej wojnie). Orłem owym był doświadczony i zaprawiony oddział z Łomży. Lądowanie jednak nie obeszło się bez strat w sprzęcie (w ludziach na szczęście nie). Wróg zdemolował Łomżanom wyciągarki. Zbyt wiele bitew do stoczenia nam zostało, byśmy mogli ryzykować takie straty, więc dezerterujemy. Tej nocy powalczymy z trawersami. Nocą bowiem ten wróg wydaje się mniej straszny.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Kolejne na trasie są dwa sąsiadujące ze sobą trawersy. Zwiadowca Grigorij wyrusza na rozpoznanie. Jest stromo, a podłoże gliniaste i śliskie, na dodatek pokryte liśćmi, które uciekają spod nóg. Znaczy wróg się dobrze zamaskował. My go jednak przechytrzymy. Zwłaszcza że nadciągają posiłki, czyli Gustlik już w drodze. Janek i Grigorij ruszają w bój, a Tomuś i ja udajemy się do sztabu powitać Gustlika. Gdy wracamy już w komplecie, nasi panowie szturmują już szczyt trawersu. Wspólnie dobijamy wroga i z radością zwycięstwa wracamy na dół. Tam żegnamy się z Grigorijem, którego macierzysty oddział już po niego podąża. My ruszamy na kolejne pole walki. Zmierzymy się z Komandosami z Navarony. To dobrze nam znany nieprzyjaciel, który już udowodnił, jak jest groźny. Niegdyś próbował dość spektakularnie ubić Marcina zwanego Małyszem – zrzucił jego auto wraz z nim ładnych parę metrów w dół. A skoro wróg znany, to Janek i Gustlik sobie sami z nim poradzą. Tomuś i ja poobserwujemy ich walkę z dołu, z dyżurki ŻW. Tu się możemy zagrzać przy ognisku, poplotkować o cywilnych sprawach z innymi żołnierzami czy też popatrzeć, jak liczny oddział wojska podlaskiego próbuje przewrócić swój czołg. Cały czas zerkamy jednak na zbocze trawersu, gdzie wyraźnie widać, jak przemieszcza się nasza kompania. Uzbrojenie Suzy 102 w nowe lampki okazało się dobrym posunięciem taktycznym, bo nawet z kilkuset metrów widoczna jest cała sylwetka tego mikroczołgu. Gdy światełka świecą już z dołu, wiemy, że możemy odtrąbić zwycięstwo i szykować się na kolejną potyczkę.
Ciepełko ogniska i zmęczenie dają o sobie znać i powodują, że gdy dojeżdżamy na miejsce kolejnej operacji, ja bezskutecznie walczę z opadającymi powiekami. Panowie rozstawiają kuchnię polową, a mnie ogarnia błogostan. Budzę się nad ranem. Okazuje się, że przez 4 godziny mojej drzemki Janek i Gustlik dzielnie i skutecznie walczyli z koszmarnym stokiem, zwanym niegdyś nie bez powodu „Trawersem Bogów”. Operacja pod kryptonimem „Ucieczka na Atenę” zakończona powodzeniem. Zwycięscy wojacy mogą się zatem zdrzemnąć. Wszak jeszcze sporo walk przyjdzie im stoczyć.
Bladym świtem udajemy się w drogę. Trzeba uzupełnić zapasy paliwa i żywności. Podstawowy skład żołnierskiego prowiantu     to oczywiście papierosy i batoniki. Posilamy się co nieco i jedziemy walczyć dalej. Następne bitwy stoczymy w urokliwym wąwozie z wijącą się rzeczką. Ta operacja nosi nazwę „O jeden most za daleko” – chyba faktycznie minęliśmy wszystkie mosty, bo żadnego w pobliżu nie widać, rzeczkę więc trzeba pokonywać wpław. Na szczęście jest płytko. I pięknie na dodatek. Ten nieprzyjaciel jest wyjątkowo sympatyczny, choć na początku próbował nieco naszych żołnierzy postraszyć. Pod koniec jednak się zrehabilitował i ugościł nas ślicznymi widokami. Oraz bardzo miłą funkcjonariuszką żandarmerii, która dopilnowała, by zwycięskie bitwy zostały przypieczętowane. Na odjezdne uraczyła nas serdecznym uśmiechem. Trzeba przyznać, że na tej wojnie żandarmerii absolutnie nie należy się bać, bo wszystkie patrole są wyjątkowo życzliwe i przyjacielskie. Taki właśnie przemiły patrol tuż przed kolejną operacją ugościł nas przepysznym bigosem z ogniskowej garkuchni. Palce lizać! Nawet nie zauważyłam, że zaczęło padać.

Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie już kilkanaście godzin. Trzeba się uwijać. I tak też się dzieje. Kolejne bitwy nasi dzielni żołnierze, Janek i Gustlik, zwyciężają praktycznie w mgnieniu oka. Gdy oni mokną na froncie, my raczymy się dobrodziejstwem dachu i ogrzewania naszego pojazdu zaopatrzeniowego zwanego Tyranozaurem. Tuż po południu już jest po wszystkim – dla nas wojna się zakończyła. Stoczyliśmy 106 zwycięskich bitew, 12 bitew przegraliśmy. Nieźle. Choć jeszcze przed wojną liczyliśmy o cichu, że uda nam się wygrać wszystko, co było do wygrania. No ale cóż, takie są prawidła wojny, że czasem trzeba się poddać, by móc dalej zwyciężać. Z taką refleksją jedziemy zameldować wykonanie zadania generałowej Kasi. Okazuje się, że jesteśmy pierwszym z oddziałów ciężkiej artylerii, który dotarł do kwatery głównej. Skoro się tak szybko uwinęliśmy z tą misją, to możemy sobie pozwolić na wymianę świeżych doniesień z linii frontu i powojenną pogawędkę z panią generałową. Następnie udajemy się na spoczynek. Po dotarciu do garnizonu wtaczamy nasz malutki czołg na lawetę, mundury zamieniamy na cywilne ciuchy i żegnamy się z Gustlikiem-Maćkiem, którego jakieś choróbsko pokonało i zmusiło do odwrotu. Marzymy o chwili drzemki i marzenie to realizujemy.

Wieczorem cała armia spotyka się w kantynie. Faktycznie wyglądamy jak wojsko, bo wszyscy są w jednakowym umundurowaniu. Podjadając suwalskie pyszności z suto zastawionych stołów (jedzonko akurat wcale nie jest w żołnierskim stylu), czekamy na ostatnie generalskie orędzie. I oto rozbrzmiewa: „Baaaaaczność!” i w dwuszeregu zbiórka, generał będzie przemawiał. Otóż okazuje się, że działania wojenne zakończyły się powodzeniem – wróg pokonany! Strat w ludziach na szczęście brak, trochę gorzej z uzbrojeniem. Czasami jednak opłacało się poświęcić sprzęt, o czym świadczyły spektakularne ilości bitew wygranych przez ełcką załogę Szczurowozu (114 zwycięstw) i dzielny, doświadczony oddział z Łomży (112 zwycięstw). Nam w udziale przypadło 4. miejsce na liście bohaterów tej wojny. Natomiast świetnie poradziła sobie lekka kawaleria – aż trzem oddziałom udało się wybić wroga w pień. Pan generał jest zadowolony. Można świętować zwycięstwo. A ponieważ trochę nieprzyjacielskich głów ukatrupiliśmy, to za rok będziemy badać, kto zabił. Wcielimy się w Sherlocków i rozwiążemy kryminalne zagadki. A wojna na Suwalszczyźnie i tak będzie.


- w rolę korespondenta wojennego wcieliła się szeregowa Lidka-Szarik,
Anna „Fergie” Michalska

XI Zmota Challenge O jeden most za daleko
25-27 października 2013

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
   
 
fot. Anna Michalska
 
 


-lista galerii-

<< powrót
Dodaj do:





X