|
[2004-07-15] |
Maraton absurdu, czyli relacja 'Żaby' z X rajdu Berlin - Wrocław. |
|
Zakończyła się właśnie X jubileuszowa edycja rajdu Berlin - Wrocław. Dla niewtajemniczonych, jest to jeden z największych rajdów typu maraton, czyli taki wzorowany na Paryż-Dakar, rozgrywany w Europie. Tegoroczna edycja mimo swej nazwy nie miała nawet oficjalnego startu w Berlinie. Start, z rampą i całą pompą odbył się w miejscowości Seftenberg, w okolicach Drezna, gdzie już tradycyjnie od lat w tamtejszej kopalni odkrywkowej odbywa się prolog i I etap rajdu. Już na starcie widać było, że mimo upadku prestiżu a co za tym idzie ilości startujących zawodników w ostatnich latach, tym razem pojawiło się sporo załóg. Do prologu przystąpiło ponad 70 motocykli i Quadów oraz ponad 160 samochodów, zarówno terenówek jak i ciężarówek. Podobna liczba uczestników brała udział w tej imprezie poprzednio chyba w edycji z 2000 roku. W tym właśnie roku po raz pierwszy w tej imprezie wystartowały polskie załogi. I tu pierwszy z zaobserwowanych przeze mnie absurdów. Rajd noszący miano "Rajdu przyjaźni Polsko-Niemieckiej", rozgrywany w 5 na 7 etapów w Polsce i dopiero w IV jego edycji w szeregach zawodników stają trzy polskie załogi. Trzy auta warszawskiego Wertep Klub-u; Artur Lutosławski, budzący zdumienie i podziw zarówno organizatorów jak i pozostałych uczestników oraz kibiców startując Gaz-em 69; Krzysztof Franciszewski Toyotą KZJ 70 oraz Robert Woźnicki Nissanem Patrolem, na którego prawym fotelu, w charakterze pilota miałem przyjemność wtedy siedzieć. Nie owijajmy w bawełnę, B-W to impreza droga. To właśnie m.in. bardzo wysoki, jak na polskie warunki, koszt wpisowego spowodował, że mimo ogromnego zainteresowania imprezą, dopiero w VI edycji wystartowały polskie załogi. Dodać przy tym należy, że w 2000 roku objawiła się tam wyżej wspomniana "przyjaźń" w postaci 50% rabatu przy wpisowym dla polskich załóg. Czy jednak była to "przyjaźń", czy czysto polityczne zagranie organizatorów, czy może przemożny wpływ nieodżałowanego ś.p. Mariana Globusa?!
Ad rem: kolejne edycje, a na dwóch byłem jako kibic, nie prezentowały się już z takim rozmachem. Między innymi teraz, gdy znów wzrosło zainteresowanie rajdem, a co za tym idzie liczba uczestników, w sobotni poranek na starcie towarzyszył mi niepoprawny optymizm. Jak się jednak już niedługo miało okazać, ilość nie zawsze ma coś wspólnego z jakością.
Zaczęło się na prologu, nie przemyślana przez organizatorów trasa, przygotowana wprawdzie w sposób ciekawy lecz nie dla takiej ilości aut, spowodowała korki przed najtrudniejszymi miejscami. Korki w których niejeden z uczestników spędził po 40 minut. Co gorsza, trasa robiła dwie pętle, więc przymusowy postój wypadał dwukrotnie. Wprawdzie wyniki prologu nie liczyły się do wyników rajdu, decydowały tylko o kolejności startu do I etapu, ale w wyniku zaistniałej sytuacji, były to wyniki nic nie mówiące o rzeczywistej szybkości uzyskiwanej przez poszczególne załogi. Co więcej, zawodnicy z początkowymi numerami startowymi, które przyznawano podobno w wyniku losowania, a może jednak według widzimisię organizatorów, bo na pewno nie wg kolejności zgłoszeń, dały im możliwość przejechania chociaż pierwszej pętli prologu bez wspomnianych korków. W efekcie zawodnik startujący na końcu stawki, mógł jechać dwa razy szybciej niż ktoś z początkowym numerem startowym, ale w wyniku zamieszania uzyskiwał na trasie gorszy czas.
Takie drobne bolączki nadal nie psuły dobrego humoru. Po prologu i I etapie po niemieckiej stronie, przyszedł czas na przekroczenie granicy i polską część rajdu. Załogi ruszyły do walki na poligonie w okolicach Drawska Pomorskiego. I tu dały się we znaki kolejne błędy organizatorów, jak i poziom uczestników. Cofnę się na chwilę do regulaminu rajdu, zabraniającego uczestnikom korzystania z łączności rajdowej na trasie rajdu. Ponieważ karą za złamanie tego zakazu miała być dyskwalifikacja, można było pomyśleć, że organizator podchodzi do problemu poważnie. Co pokazała praktyka?60 procent załóg olała organizatora, regulamin no i chyba uczciwość! Ręczne radia do łączności pilota z kierowcą były na trasie wszechobecne. Organizator olał regulamin i przymknął oko na rzeczywistość, narażając się tym samym, przynajmniej moim zdaniem, na utratę autorytetu i szacunku. Co więcej, sytuacja ta pokazała, krótkowzroczność i brak wyobraźni organizatorów, bo przecież za stosunkowo niewielką cenę, przy budżecie potrzebnym do wystartowania w tym rajdzie, można wejść w posiadanie kasku z bezprzewodowym intercomem, który działa również po wyjściu pilota z auta! Co więcej przy sumach zaangażowanych w start o jakich mówimy, przynajmniej w przypadku załóg z pierwszej 20, można przez te siedem etapów po prostu nonstop rozmawiać przez komórkę, a sieć była ;)
Kolejne potknięcie było chyba najgorsze, bo przekreśliło sens jakiejkolwiek rywalizacji na tym rajdzie! Na trasie każdego etapu ustawione było kilka punktów kontrolnych. Miały one za zadanie, jak to PK-py, zmuszenie zawodników do poruszania się po trasie a nie objeżdżanie jej. Organizatorzy, pragnąc zapewne uatrakcyjnić rajd, wprowadzili na trasie nazwijmy to "elementy przeprawowe", nieprzejezdne, wymagające korzystania z wyciągarki. Często, pewnie w wyniku braku doświadczenia w organizowaniu imprez przeprawowych, uniemożliwiające przejechanie ich przez większą ilość aut w jednym czasie, a mówimy przecież o ponad 150 pojazdach + 70 motocyklistach, znajdujących się na trasie równocześnie... I oczywiście w tych miejscach zlokalizowane były punkty kontrolne. Opis itinerera wyraźnie wskazywał przebieg trasy oraz z której strony należy podjechać do PK-u , zaliczywszy wcześniej przejazd/przeciągnięcie przez opisane trudności terenowe. Za ominięcie, nieodnalezienie, bądź po prostu rezygnację z zaliczenia PK-u, regulamin przewidywał 2 godziny kary. Nagminnym stało się jednak już pierwszego dnia, objeżdżanie tych trudnych miejsc. Mogło się to wiązać z prostą rajdową kalkulacją, że lepiej dostać 2 godziny kary, jechać dalej i szybciej ukończyć etap, niż przez 1.5 godziny czekać na możliwość wtopienia w bagno, a potem przez kolejne 1.5 ciągnąć się przez nie wyciągarką, dodatkowo narażając sprzęt na straty. Nie byłoby w tym objeżdżaniu nic złego, gdyby po objechaniu przykładowego bagna załogi nie podjeżdżały pod Pk-ap z zupełnie innej strony niż wiodła trasa, nierzadko jadąc trasą pod prąd, i nie stemplowały przejazdu w punkcie kontrolnym! Nieuczciwość w stosunku do tych, taplających się w błocie, to jedno. Ostatecznie oni już drugiego dnia mogli wyciągnąć wnioski i przestać brudzić auta- bo po co! Ale czy sędziowie nie mieli oczu! Nie widzieli skąd nadjeżdżają owe pojazdy! Nie znają regulaminu! Czy może po prostu nie rozumieją idei sędziowanej przez siebie imprezy i idei punktów kontrolnych na trasie rajdu! Można by to wybaczyć organizatorowi weekendowego zlotu w Pcimiu Dolnym, który robi swą imprezę po raz pierwszy, a na żadnej innej po prostu nie był! Ale X edycja poważnej międzynarodowej imprezy - absurd!
A może po prostu ilość ponad jakość. Jak organizator zorientował się w końcu, co się dzieje na trasie - radia, PK-py, łamane drzewa - zabrakło mu jaj (!!!) by zdyskwalifikować dla przykładu pierwszego z brzegu łamiącego regulamin i przywrócić zdrowy charakter współzawodnictwu! Ale co by to było jak pokazałaby to telewizja i co napisałyby gazety, gdyby nagle z prawie 250 uczestników, rajd skurczył się o połowę? No i z czego by biedula miał żyć w przyszłym roku, jak by mu ta banda zdyskwalifikowanych cwaniaczków nie przyjechała.
Absurdem kolejnym, tym razem dotyczącym bardziej uczestników, w szczególności załóg jadących ciężarówkami, niż organizatorów, było podejście do pokonywania trasy. Ci wspaniali mężczyźni w swych nierzadko trzy-, a były i czteroosiowe, potworach za nic mieli takie drobiazgi jak rosnące w lesie drzewa. No bo co one, te drzewa, niby tam robią!, "szajse"! Po co one tam rosną i przeszkadzają! To my nie pojedziemy tak, jak trasa każe - skrajem łąki, brzegiem lasu, my pojedziemy lasem, a w zasadzie tym czymś co po sobie i przejeździe naszych wspaniałych ośmiokołowych terenowych potworów zostawimy! Ja dużo rozumiem i w harcerstwie nie byłem, wiem, że czasem jak się wkopiesz i nie ma drogi, to trzeba jakąś znaleźć, wiem że jak auto wybuchnie to ewakuacja idzie czasem po trupach. Ale albo jest trasa i między innymi drzewa wyznaczają jej bieg i ma się jechać za drzewem a nie po nim, bo tak łatwiej, bo tu się nie zakopię! Jak ma się takie problemy, to zapraszam z Jeepem pod dyskotekę, i dużo chromu koniecznie poproszę i szerokie laczki a nie do lasu, na rajd! A byłem tydzień wcześniej w Rosji, na Ładoga Trophy, a w Rosji drzew mnogo, a rosyjski człowiek o tym wie, ale do niemieckiego kierowcy ciężarówek z X edycji Berlin - Wrocław, to mu daleko, oj daleko! Przyjaźni człowieka z przyrodą to na tym rajdzie akurat nie było, no ale to przecież rajd zupełnie innej przyjaźni?
Weszliśmy podobno ostatnio do Europy. Zdania są wprawdzie podzielone, bo to niektórzy twierdzą, że my w tej Europie zawsze byli, tak już od Piasta, inni że od 3 maja pamiętnego roku, a jeszcze inni, że tam od kiedyś, co ciekawe zupełnie inni twierdzą, że wcale nie, że nam do tej Europy to jeszcze bardzo daleko! W każdym bądź razie, jest X edycja bądź co bądź ogólnoeuropejskiego rajdu Berlin-Wrocław. Po trzech dniach likwiduje się obóz w niemieckim Seftenbergu, każdy śmieć w woreczek, woreczek w duży worek, te duże worki do pojemników na śmiecie, a jak jest za daleko bo baza duża, rozległa, to na wspólne kupki. Porządek, czysto, prócz wygniecionej trawy na łące na skraju wielkiej otchłani kopalni odkrywkowej nic nie wskazuje, że była tu baza rajdu i około 800 osób, uczestników, obsługi, kibiców. Europa, no bo startują tylko trzy polskie załogi, jedzie do Polski. Mija nas na trasie inna załoga i przy okazji sru, przez otwarte okno do lasu puszkę po coli. Idę zbadać trasę, mijam utopione auto, a kolesie papierki po batonikach co?, sru pod moje nogi! Puszki, butelki, paczki po papierosach, opakowania po czym się da, won z auta, trzeba mieć przecież w maszynie porządek, to poważny rajd a nie tam jakieś pitu-pitu! A las nie mój przecież! No to ja przepraszam, to ja taką Europę pier...! To ja się do tego harcerstwa nawet poniewczasie zapisze, ale to mi się nie podoba! To na "zwykłym" Wertepie, już od lat rozdawano ludziom worki na śmiecie, przy starcie, żeby nawet tym, co ich ani dom ani harcerstwo nie wychowało, dać do myślenia i ułatwić "ekologiczne", po prostu cywilizowane zachowanie.
Druga odsłona tego samego problemu, miała miejsce w ostatnim obozie, na poligonie w Trzebieni. W wojsku jak to w wojsku, ja nie byłem, ale też czego się tu spodziewać. Latryny, a w zasadzie w miarę schludne łazienki. Może nie luksus, ale wszystko jest, kafelki, toalety, umywalki, kosze na śmieci, czysto. I przyjechała Europa! No więc nie wiem, czy ona, ta Europa to w domu kibla nie ma tylko za stodołę chodzi! - no bo spłuczkę to widziała chyba po raz pierwszy, a że nieśmiała to się miejscowych nie spytała co to i po co! A kosz na śmieci też nowość! Jebnąć obsrany papier pod nogi, a gacie i skarpety pod prysznicem zostawic - klasa! Naprawdę Azjo, ja chcę do ciebie!
Cóż tam jeszcze na swój jubileusz zgotował nam B-W. Ano zmienili się ci uczestnicy, z łezką w oku uczestnicy poprzednich edycji oglądali film o historii rajdu. Palcami pokazywali: "A, to ja! Popatrz! ten co się wywalił!", nie powiem, też tam nas z 2000 roku widziałem i też jakoś ckno mi się zrobiło. Ale było coś na tym filmie, czego w tym roku na trasie nie widziałem zbyt wiele. Pomoc, pomoc innym uczestnikom startującym w rajdzie, wzajemne przeciąganie się przez przeszkody, itp. Nawet w największym terenowym wyścigu jest czas, by być człowiekiem i pomóc innemu uczestnikowi, tu nigdy nie wiadomo co cię czeka za zakrętem, może to ty tam wtopisz i stracisz 2 godziny by się wyciągnąć, a teraz pomożesz komuś, stracisz 3 minuty, ale on potem pomoże tobie i zyskasz w sumie o wiele więcej niż straciłeś. Ponadto ustalmy, ilu z tych prawie 250 zawodników ściga się o wygraną? Dziesięciu? Reszta walczy o przetrwanie i ukończenie rajdu i to oni, na tym puszczanym filmie wyciągali innych z błota, ale w tym roku już tak nie robili, a szkoda! Zaś za pożyczenie ściągacza do gałki drążka kierowniczego krzyczą 5 euro. Dawniej ktoś ci coś pożyczył, albo ty komuś, szedłeś oddać z piwem, no bo wdzięczność nakazywała, a on na to wyjmował butelkę wina, bo to akurat Francuz się okazywał i już miałeś kumpla do końca życia, a teraz to już jesteś chrzestnym ojcem jego piątego bachora. Panta rei! A może po prostu nowa, zjednoczona Europa?.
Wracając do organizatorów, bo przecież nie wypada o nich zapomnieć, przez dziesięć edycji to można albo się nauczyć rysować itinerer albo znaleźć jakieś inne rozwiązanie na opis trasy mapy albo współrzędne GPS. Kuriozum nastąpiło w czwartek, gdy na drugiej stronie itinerera zagościła taka zmota, że auta z czołówki kilometr za startem błądząc i klnąc w wielu europejskich językach doczekały się na startującą po 2 godzinach końcówkę stawki i wspólnie jakoś przez przypadek pojechały dalej. Inny problem pojawił się na poligonie w Żaganiu i Trzebieni, te wielkie czołgowiska, poorane śladami pojazdów pancernych można opisywać itinererem na dzień przed rajdem, pod warunkiem, że wojsko obieca, że w nocy nikt tam nie będzie buszował zgrają T82, bo inaczej to traci sens, szczególnie rysując trasę parę miesięcy wcześniej. A wyjść z sytuacji jest sporo, jazda na azymut, wyznaczany nie w środku niczego, lecz przy jakimś charakterystycznym punkcie topograficznym, jazda po mapie, wykorzystanie nawigacji GPS.
Na koniec inny absurd. Rajd Berlin -Wrocław to najdłuższa impreza off-roadowa rozgrywana w Polsce.
Zarówno jeśli chodzi o czas trwania - w sumie 7 dni, długość trasy - 1300km, jak i łączną długość rozgrywanych OS-ów - ponad 807km. Również co do długości poszczególnych OS-ów, najdłuższy tegoroczny miał przeszło 140km, a np. V etap, składający się z dwóch OS-ów, liczył łącznie 205 km + 24 dojazdówki między nimi. Nikogo nie chce obrazić, ale tu długość etapów nie tylko przewyższa długość większości rozgrywanych w Polsce rajdów ale i nierzadko jest większa niż ilość przejeżdżanych rocznie kilometrów w terenie przez niejednego polskiego off-roadera. Można więc powiedzieć, że potencjalnie ciekawa impreza. A jednak, polskie media już od 10 lat mają problem z jej zauważeniem! Zainteresowania X edycją nie wykazała ani gwiazda TVN-u, kreująca się na pierwszego off-roadowca Polski - Martyna W. ani zapraszany na rajd przez polskich uczestników, znany telewizyjno-motoryzacyjny
klan Z&Z. A szkoda! Ale w traceniu szans to my, Polacy, akurat jesteśmy najlepsi.
Żeby jednak nie było tak, że jak większość rodaków urodziłem się malkontentem, na koniec coś naprawdę fajnego. Proszę sobie wyobrazić, popołudnie, wielki obóz z wozami serwisowymi, TIR-ami, i całą otoczką to może nawet 450 pojazdów i dwa razy tyle ludzików. A tu sobie brym, mini quadzik, na nim może czterolatek, w kasku, ale wrzeszczy w niebogłosy, uśmiech na ustach, za nim jeszcze pięciu takich i ze dwa mini motorki. Napada ta cała czered w tą i z powrotem, co odważniejsze egzemplarze zapuszczają się hen na czołówkę, gdzie jeszcze parę godzin temu testosteron buchał uszami ich tatusiom. Czy wyobrażacie sobie taką sytuacje na innym terenowym rajdzie w Polsce. Czy jeżeli macie dzieci, puścilibyście je samopas w bazie jakiegokolwiek polskiego rajdu samochodów terenowych, gdzie główną atrakcją jest nie sam rajd i współzawodnictwo na trasie, lecz szaleńcza jazda po pijaku po zakończeniu odcinka, a nie rzadko w trakcie. Plaga mistrzów jednej kałuży i trzech piw! Stwarzających zagrożenie dla wszystkich uczestników i obserwatorów, nie licząc samych siebie, ale ich to akurat nie szkoda! I tu nie chodzi o to, że Europa jednak jest lepsza, że nie jeździ po pijaku samochodami. Chodzi o coś innego. Tu rywalizacja jest tak trudna i tak wyczerpująca zarówno dla załóg jak i maszym, że nie ma czasu na pijackie wygłupy. Samochód musi wystarczyć ci jeszcze na jutrzejszy odcinek. Jak go dziś po pijaku rozwalisz, to nie ukończysz rajdu, a zwycięzcy są na mecie, bo wszyscy którzy kończą takie imprezy, a nie zostaja po drodze, są zwycięzcami. A ty po ukończeniu etapu marzysz o prysznicu, jedzeniu i masz dość, dość wertepów, kurzu, trzęsienia, błota i tego wszystkiego i tak aż do dnia następnego, gdy budzisz się i znów chcesz walczyć i możesz wyzwać cały świat na pojedynek.
Swoimi subiektywnymi wrażeniami z X edycji rajdu Berlin - Wrocław dzielił się Witold Żaba Fedorowicz.
P.S.
Nie zawsze ilość znaczy jakość!!! ;)
|
<< powrót |
|
|