I Etap - nocny
Etapy nocne na rajdach terenowych rządzą się specyficznymi, bezlitosnymi prawami. W ciemnościach niełatwo ocenić trudności przeszkód terenowych, każdy zakręt wygląda podobnie, nie widać sędziów stojących na ukrytych Punktach Kontroli Przejazdu. A czas (i rywale) gonią… Gdy etap taki ma 100 kilometrów i prowadzi przez drawski poligon, jak to miało miejsce w ubiegłą noc na rajdzie MT Series 2011, wówczas – mówiąc żargonem off-roaderów – zaczyna być naprawdę „grubo”.
Choć start do etapu oświecał księżyc, nie stanowił on niestety żadnej pomocy dla zawodników. Noc była bowiem wyjątkowo ciemna, a na dodatek około północy niebo zasnuły chmury i zaczął siąpić nieprzyjemny, zimny deszcz. Najlepszy byli już wówczas na mecie, lub w jej okolicach, ale wielu, wcale nie maruderów, wciąż walczyło na trasie.
Największym kłopotem dla zawodników była oczywiście nawigacja. – Trzeba było się mocno pilnować, by na przykład nie „przestrzelić” zakrętu – mówi Magda Duhanik, pilotka Marcina Łukaszewskiego. – Ale jechało nam się bardzo dobrze, szybko i bezbłędnie. Jedynym kłopotem dla nas była parująca szyba, której przyczyną była duża różnica temperatur. Czasem zmuszało to Marcina do jazdy z głową wystawioną z kabiny!
Chociaż, jak podkreślają zawodnicy, roadbook był znakomicie przygotowany, nie wszystkim udało się pokonać trasę bezbłędnie. Sporym wyzwaniem była nocna jazda na azymuty, a także odszukiwanie sędziów oczekujących na Punktach Kontroli Przejazdu. Jednego CP nie zaliczył niestety faworyt klasy cross-country, zwycięzca MT Series 2010 – Wojciech Tolak. Dwugodzinna kara pozbawia go szans na powtórzenie sukcesu sprzed roku. Kłopoty z nawigacją miało również wielu kierowców quadów. Na długiej trasie wychodziły też na jaw doświadczenie i roztropność zawodników – niektórym po prostu skończyło się paliwo…
Etap nocny okazał się bardzo różnorodny. Zawodnicy podróżowali po czołgówkach (starych i nowych), drogach pożarowych i leśnych. Na terenówki z klasy Sport czekały utrudnienia w postaci przejazdów przez wodne brody, co w zimną noc nie było najprzyjemniejszym zadaniem… Zwłaszcza gdy pojazd nie był w stanie pokonać ich samodzielnie i konieczne było opuszczenie kabiny, by podpiąć linę wyciągarki. Ale i najlepsi zawodnicy jadący na quadach czy w otwartych kabinach samochodów do mety docierali przemoknięci do suchej nitki.
Na długim etapie nie mogło oczywiście zabraknąć wysypu awarii. Wiele załóg powracało do bazy na holu. Pecha miał między innymi Hubert Odejewski pilotowany przez Andrzeja Derengowskiego – w ich aucie pękł wąs przekładni kierowniczej. W efekcie dla wielu mechaników noc ta była bezsenna… Praca paliła im się w rękach, bowiem o godzinie 9 rano w sobotę pierwsi zawodnicy wyruszyli na 160-kilometrową trasę etapu dziennego. Na rajdach maratońskich to jednak norma.
W samochodem klasie sport etap nocny wygrał Marcin Łukaszewski przed Arturem Owczarkiem i Robertem Kuflem. Nie było również większych zaskoczeń (poza wpadką Tolaka i awarią Odejewskiego) w klasie Cross-Country, w której najszybszy był Martin Kaczmarski przez Maciejem Manejkowskim i Traskiem. Na prowadzeniu w klasie quadów również są faworyci: Krzysiek Kretkiewicz (sport) i Paweł Deżakowski (cross). Wśród motocyklistów najszybszy nocną porą był Michał Żukowski.
II etap
- Ufff, dzisiaj było naprawdę ciężko! – mówili na mecie zawodnicy, którzy szczęśliwie ukończyli maratoński 160-kilometrowy etap, stanowiący najdłuższą część tegorocznego MT Series. Na morderczą dawkę off-roadu złożył się nie tylko długi dystans, ale również przeszkody terenowe, z których słynie poligon w Drawsku Pomorskim, dżdżysta i zimna pogoda, a także narastające zmęczenie zawodników. Nie wszyscy bowiem zdążyli choć trochę odpocząć po etapie nocnym.
- Teoretycznie startujemy w klasie cross-country, ale dziś czuliśmy się niemal uczestnikami klasy sport – mówi Kamil Nowak, pilot zespołu Toyota Katowice Castrol Team. – 160-kilometrowa trasa była bardzo wymagająca: w jej skład wchodziły i czołgówki, i ogromne dziury z błotem, i leśne dukty. Dużym wyzwaniem była nawigacja, a zwłaszcza długie odcinki na azymut – w tych miejscach można było zyskać, ale i sporo stracić. Trudności odczuł też nasz samochód, bo od 100. kilometra jechaliśmy bez ładowania. Dosłownie gasł w oczach – po kolei przestawały działać wycieraczki, nawigacja, metromierze… Jadąc za kolegami, rzutem na taśmę dotarliśmy do mety. Bardzo się z tego cieszymy, bo dziś mocno dostaliśmy w kość. Czujemy to w kręgosłupach, ramionach, szyjach…
Po dzisiejszym etapie trudno byłoby znaleźć zawodnika, który nie zaliczyłby na trasie jakichś „przygód”. Jedni tonęli lub zalewali silniki na przeszkodach wodnych, inni zaliczali wywrotki lub zmagali się z awariami. Na dodatek padający po południu deszcz w połączeniu z niską temperaturą powietrza czynił warunki do jazdy niezbyt komfortowymi. Gehennę przeżył między innymi jeden z najbardziej doświadczonych polskich off-roaderów – Piotr Gadomski, który do mety dotarł po całym dniu zmagań – głównie ze swoją maszyną. – Mocno dziś się napracowaliśmy. Moje buggy jest jeszcze w „dziecięcym wieku” i wciąż nas zaskakuje – opowiada wyraźnie zmęczony. – Wielkim kłopotem okazała się dla nas szyba, która była nieustannie zachlapana – i od przodu, i od tyłu, ograniczając nam pole widzenia. Mój pojazd ma napęd na tył, jest nieduży, więc każdą przeszkodę wodną musieliśmy agresywnie atakować, tym bardziej ją rozchlapując. Ale to drobiazg w porównaniu z awarią paska napędowego, który się rozleciał. Musieliśmy rozebrać napęd na trasie, prowizorycznie naprawić i z powrotem złożyć w całość. Jakby tego było mało, rozerwany pasek uderzył w jedną z wiązek elektrycznych i odtąd aż do mety silnik cały czas gasł. Czasem po 100 metrach, czasem po kilometrze jazdy. Mimo tych wszystkich niedogodności muszę przyznać: trasa była super! Bardzo zróżnicowana, świetnie opisana. Generalnie więc jestem bardzo zadowolony.
Powodów do narzekań nie ma Krzysiek Kretkiewicz, lider quadowej klasy sport. – Dziwnym trafem pokonałem dziś 180 zamiast 160 kilometrów – opowiada. – Mam na to swoją teorię. gdy quad podskakuje, koła szybciej się kręcą i stąd ta rozbieżność. Wygląda więc, że 20 kilometrów… przeleciałem w powietrzu (śmiech). Trasa niesamowicie mi się podobała, bo zajrzeliśmy dziś w niemal każdy zakątek poligonu. Zaliczyliśmy cały program pod tytułem „Drawsko”. Wyjeździłem się na maxa! W takich warunkach straty w sprzęcie „muszą być” – rano jeszcze przed startem wymieniłem półoś, teraz czeka mnie drobna naprawa amortyzatora, mam pogięte felgi. Do mety rajdu na szczęście już niedaleko…
W niedzielę zawodnicy pokonają 60-kilometrową trasę zamykającą zmagania na tegorocznym MT Series. Różnice w klasyfikacji nie są duże, tak więc zapowiada się gorąca rywalizacja aż do samej mety.
|