|
[2006-04-18] |
Kolejne wiadomości z trasy "Wertep Outback Expedition". |
|
Parę dni opóźnienia w relacjach z Australii... . Niestety, zamówiony transmiter satelitarny nie zadziałał – z wrodzonym sobie luzem pan z firmy telekomunikacyjnej stwierdził przez telefon, że zapomniał dołączyć płytkę z driverami i może ją nam dosłać na następny wtorek kurierem, gdzieś gdzie chcemy, czyli na pustynię... No wtedy nie będzie nam już to potrzebne.
Ale po kolei.
12.04
Mount Dare to był ostatni nasz przystanek przed Pustynią Simpsona. Trzeba było zatankować się pod korek (ropa droższa o ok. 20% względem Alice), nabrać wody i jechać po waypointach. Nie jedziemy na kreskę, tylko po szlakach, na których co jakiś czas spotykamy kawalkadę ostro przygotowanych do terenu australijskich samochodów. Tu dygresja – wszystkie mijane samochody są odpowiednio wzmocnione, wyposażone w zawieszenia ARBa lub TJMa, podobnież zderzaki, mają dodatkowe zbiorniki na wodę, benzynę – słowem są wyposażone w niezbędne i najtrwalsze minimum pozwalające na przeżycie na pustyni. To nie są przelewki – 300 km na piechotę po wydmach od najbliższego homesteadu w spiekocie 40 st. C jest trudne do wyobrażenia i dla osób nieprzywykłych niemożliwe do przejścia. W razie jakiejś awarii może być problem..
Jedziemy szlakiem przez Park Narodowy Witjira do gorących, artezyjskich źródeł w Dalhousie Springs. Większość ma nadzieję na orzeźwiająca kąpiel w uroczym jeziorku na pustyni a tu niespodzianka – jeziorko ma temperaturę powyżej 40 st. i kąpiący czują się jak w gorącej wannie. Pierwszy raz w życiu musiałem wyjść z wody, aby się ochłodzić. Niestety, po gorącym lecie (a mamy tutaj jesień) wszystkie gejzery błotne są wyschnięte, omija nas więc jedna z atrakcji Dalhousie. Koło posterunku Rangera mijamy ostatnią przed pustynią budkę telefoniczną. Już przed Mount Dare krajobraz zaczął się zmieniać – wypłaszczyło się, pojawiało się coraz mniej drzew, pustynia zmieniła swój kolor na prawdziwie czerwony. Jedziemy objazdem, bo główny szlak został tak podmyty przez wodę, że nie da rady jechać. Trafiamy na niebezpieczne i zdradliwe miękkie koleiny, w których bardzo łatwo wywrócić samochód. Wszyscy pomni wczorajszego zdarzenia jadą jednak ostrożnie i z mniejszą prędkością. Zaczynają się wydmy, czyli znak, że wjechaliśmy na Pustynię Simpsona. Pod wieczór mijamy lądowisko French Junction i w pewnym momencie na wydmie na środku pustyni dostrzegamy... prysznic. No tak, dojechaliśmy do miejsca biwakowego Purni Bore. Wrażenie niesamowite, ciepła i zimna woda, przyzwoita toaleta z napisem „zamykać przed kangurami” i przepiękne artezyjskie jeziorko, dookoła którego kręci się mnóstwo zwierząt. Ale o tym przekonaliśmy się rano. Wieczorem i w nocy odbyła się oczywiście zabawa, której przewodzi wszystkim znana grupa off-roadowych ogrów.
13.04
Następny dzień, a raczej środek nocy to wizyta kilku Dingo w obozowisku. Nie bały się ludzi, zaczęły łazić między samochodami a tuż przed świtem urządziły koncert na trzy pyski. No i nici ze spania. No bo tylko co słońce wstało, rozszalały się papugi latając tuż nad naszymi głowami. Jak papugi skończyły, zaczęły koncert jakieś czarne ptaszyska. A jak i dla nich było już za gorąco, to wróciły muchy, których cały czas mamy zatrzęsienie. Wszyscy wstali więc ok. 6.00 – jakoś nie trzeba nikogo budzić – po prostu koło 7 rano najwygodniej i najprzyjemniej siedzi się już w klimatyzowanym samochodzie jadąc po trasie a nie siedząc przy butli z gazem pichcąc śniadanko. Dzisiejszy etap to początek Simpsona. Jedziemy trochę French Line’m, trochę WAA Line’m i Rig Road’em. Mijamy wydmy, wyschnięte słone jeziorka i w końcu docieramy do samotnego eukaliptusa o nazwie Lone Gum. Wrażenie niesamowite – samotne duże drzewo na środku pustyni – podobnież jego korzenie sięgają do płytkich tutaj złóż artezyjskich. Po drodze część z nas urządza safari na wielbłądy – koordynowane przez radio poganianie 6-cioma samochodami stada tych majestatycznych zwierzaków. Zmrok zapada szybko, ok. 19.00 jest już ciemno a wraz z nim idą spać muchy. Pozwala to na siedzenie przy samochodach i integrację. Fajnie wygląda nasze obozowisko z oddali, z wierzchołka wydmy – dookoła morze piachu i rachitycznych krzaków a tylko w jednym miejscu światełko. Jest jasno, jutro dni będzie pełnia. W nocy przeżywamy deszcz, co prawda trwa jakieś 3-4 minuty i jakoś mamy wrażenie, że tuż nad ziemią zdąża wyparować, ale zawsze to przecież deszcz, bo na namiocie słychać wyraźnie bębnienie.
14.04
Dziś jest dzień prawdziwego off-roadu. Wracamy na French Line i walczymy z wydmami. Szlak jest ledwo widoczną kreską w morzu piachu, zawianą nadmuchanymi zaspami z pyłu. Wyższej szkoły jazdy wymaga pokonywanie wierzchołków a nie widać czy po drugiej stronie jest uskok, jest płasko lub czy np. nie jedzie z naprzeciwka jakiś wesoły Australijczyk swoją wesołą Toyotą. Walka jest przednia, cały czas spoglądamy na wskazówkę z paliwem, bo od jego ilości zależy nasze życie. Oczywiście, jedziemy w grupie i pokonać nas będzie trudno, zawsze jednak może wydarzyć się coś nieprzewidzianego a do najbliższego dystrybutora jest dobrych kilkaset kilometrów piachu. Mimo, że wydm jest bardzo dużo, jazda nie jest monotonna. Każda wydma jest inna i wymaga innej strategii do pokonania. Nic wtedy tak nie krzepi i nie rozjaśnia głowy jak zmrożona puszka coca-coli prosto z lodówki. O, teraz parę słów o wyposażeniu naszych samochodów. Każdy posiada 60Llodówkę Engel’a, dwie zabudowane szuflady na żywność, stolik, 4 krzesła, kuchenkę gazową, zestaw naczyń kuchennych, zbiornik na wodę techniczną, namiot dachowy i zadaszenie. Jest to wyposażenie całkowicie wystarczające do takiej wyprawy a samochody są bardzo przyjemne i nie przeciążone.
Pod wieczór wszyscy docierają do Poeppel’s Corner czyli celu naszej wyprawy.
15.04
Sam Poeppel’s Corner nie jest czymś niesamowitym – ot betonowy kołek nad brzegiem słonego jeziora z tabliczką informacyjną. Ale jest położony na środku pustyni, 170 km od najbliższej osady, w miejscu, gdzie dotarcie do niego miejscowi uważają za hardcor. Robimy pamiątkowe zdjęcia i jedziemy dalej. Dziś na początku wydmy są trochę mniejsze, ale gęstsze, jednak w miarę posuwania się w kierunku Birdsville odległości między nimi zwiększają się a ich wysokość staje się coraz wyższa. Dojeżdżamy tak do Big Red –największej wydmy na Simpsonie. Zabawa jest przednia, bo nie jest łatwo wjechać na nią 3-tonową Toyotą. Udaje się to części z nas i jedziemy do Birdsville na resztkach paliwa. Zaczyna się szeroki na 20m szuter, prawdziwy Outback Track. Jedziemy z prędkością 100km/h po wyschniętych jeziorach, płaskich równinach – możemy kręcić Mad Maxa, bo w tym upale z oddali nasze samochody wyglądają podobnie – szybkie czarne punkciki, za którymi ciągną się tumany kurzu. Po drodze widzimy emu i kicającego przy drodze kangura
Do Birdsville docieramy pod wieczór, niektórzy zdążają nawet zatankować przed zamknięciem stacji – wszak to Wielki Piątek. Samo miasto to dziura z 3 asfaltowymi ulicami i dużym lotniskiem, na którym stoi kilkanaście awionetek. Prawdziwa osada w outbacku. Nocujemy na campingu, mamy piękne prysznice, knajpę i pralkę na australijskie dolary. Ze strat w samochodach to mamy jeden zgięty przedni most po wyskoku z wydmy, wgniecione tylne drzwi i klika poprzesuwanych zderzaków – samochody spisywały się na medal. Jutro zaczynamy Birdsville Track
Michał Synowiec
„Zetor”
|
<< powrót |
|
|